I co dalej?
Nadzwyczajny walny zjazd PZJ, zwołany na wniosek komisji rewizyjnej po to, aby odwołać dotychczasowego prezesa, Oskara Szrajera, zakończył się tak, jak można się było spodziewać. Już pierwsze głosowanie, nad wyborem prowadzącego obrady, pokazało, jaki jest rozkład szabel. Kandydat tych, którzy chcieli odwołania prezesa, uzyskał przewagę 9 głosów nad kandydatem zgłoszonym przez tegoż prezesa. A frekwencja - jak zawsze gdy w grę wchodzą sprawy personalne – była wysoka. Na 100 delegatów stawiło się – o ile dobrze zapamiętałem – 97.
Nie tylko ten zjazd, ale także poprzednie, na których najważniejsze były sprawy personalne, czyli wybieranie albo odwoływanie konkretnych osób, pokazały, że delegaci przyjeżdżają na obrady z przekonaniem na kogo należy głosować i już potem, nawet najdłuższa i najgorętsza dyskusja nie zmienia ich nastawienia. Na dobrą sprawę po wyborze prowadzącego obrady można było od razu przystąpić do głosowania w sprawie odwołania prezesa, bo wynik był prawie identyczny, jak w pierwszym głosowaniu. Konkretnie 50 głosów za odwołaniem, 42 przeciw odwołaniu (1 wstrzymujący), czyli 8 głosów więcej mieli przeciwnicy Oskara Szrajera. Cała kilkugodzinna przepychanka dotycząca poprawek w porządku obrad i regulaminie zjazdu nie zmieniła ani na jotę wyniku głównego głosowania. Można powiedzieć, że była niepotrzebną startą czasu.
Nieco inaczej wyglądało głosowanie nad powołaniem Marcina Kamińskiego na funkcję prezesa: 47 delegatów go poparło, 37 było przeciwnych (czyli 10 głosów przewagi), ale sporo, bo 7 osób wstrzymało się od głosowania.
Dopiero wybór uzupełniający piątego członka zarządu wyglądał zupełnie inaczej. Okazuje się, że Dominik Nowacki, bo to on był tym kandydatem do zarządu, prawie nie ma wrogów. „Prawie”, bo tylko 3 osoby były przeciwne jego kandydaturze, 2 się wstrzymały od głosu, a zdecydowana większość – 73 – poprała jego kandydaturę. I nic dziwnego. Dominik Nowacki ma duże zasługi dla polskiego jeździectwa. A największą jest jego „dziecko”, czyli Cavaliada.
Gdyby ktoś nie znający kulisów polskiego jeździectwa i nie znający głównych aktorów nadzwyczajnego zjazdu chciał sobie wyrobić zdanie, po czyjej stronie leży racja, tylko na podstawie wystąpień stron na zjeździe, miałby z tym ogromny kłopot. Kiedy przedstawiciele komisji rewizyjnej przedstawiali zarzuty w stosunku do prezesa PZJ i je uzasadniali, brzmiało to przekonująco. Jednak kiedy broniący się prezes odpierał te zarzuty i wskazywał ich – jak to określił – miałkość, też był przekonujący. W wielu przypadkach ostateczny wynik tych starć sprowadzał się do stanu – słowo przeciw słowu. A takich sytuacji – jak wiadomo – nie sposób jednoznacznie rozstrzygnąć.
Do tego dochodzi RODO i nieustanne powoływanie się na prawników. Co do RODO – niestety, często stajemy się zakładnikami tego słowa-klucza. A prawnicy? No cóż, wszyscy znamy sytuacje, kiedy dwie spierające się strony posługują się opiniami prawnymi, które są przeciwstawne. Tak więc zarówno w przypadku RODO, jak i prawników warto pamiętać, że oba te czynniki nie powinny przesłaniać głównego celu działaczy jeździeckich, którym powinno być (przepraszam za to patetyczne słowo) dobro sportu jeździeckiego. Bezinteresowność i bezstronność powinny wskazywać, że oba te czynniki należy traktować jako coś pomocniczego, a nie tarczy, za którą się skrywa niewygodne dla danej strony fakty, czy maczugi, którą się okłada adwersarza.
Co do meritum sporu, jaki doprowadził do nadzwyczajnego zjazdu PZJ, nie jest moim celem wskazywanie, kto i w jakim punkcie miał rację, a kto nie. Chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Co doprowadza do tego, że już od wielu lat jesteśmy świadkami nieustannych walk różnych grupek w obrębie PZJ i notorycznego przerywania 4-letniej kadencji władz związku.
Moim zdaniem główna tego przyczyna leży w tym, że gros decyzji w sprawach sportowych i organizacyjnych nie leży w rękach etatowych pracowników biura PZJ i etatowych trenerów – tak jak to się dzieje w innych związkach sportowych w Polsce, czy w FEI – a o tę decyzyjność toczy się nieustająca walka działaczy społecznych poukładanych w różne koterie. I mam tu na myśli nie tylko członków zarządu (bo to przecież też działacze społeczni, przynajmniej w teorii), ale przede wszystkim członków różnego rodzaju komisji sportowych i tych pozostałych. A zdecydowana większość tych osób jest w permanentnym konflikcie interesów. Bo albo są właścicielami ośrodków jeździeckich, które organizują zawody, albo są rodzicami startujących zawodników, albo są właścicielami koni, na których startują zawodnicy, albo są sędziami lub innym osobami oficjalnymi, albo są szkoleniowcami czy też prowadzą różnego rodzaju kursy, albo… i można by wymienić jeszcze kilka innych przykładów konfliktu interesów.
Przy okazji – Sławomir Dudek na swoim niedawno otwartym blogu (slawomirdudek.pl) podjął się zadania dokładnego przeanalizowania tego, jaki to rodzaj konfliktu interesów w świetle obecnie obowiązującej ustawy o sporcie mają członkowie zarządu PZJ. Jako były przewodniczący komisji rewizyjnej zrobił to bardzo skrupulatnie w tekście pt. „Nadzwyczajne okoliczności czy nadzwyczajny konflikt interesów”. Warto przeczytać.
Wróćmy do tego, jak funkcjonuje biuro PZJ. Chciałbym zwrócić Państwa uwagę na to, jak to wyglądało kiedyś, a jak wygląda obecnie.
Za czasów tzw. komuny też był społeczny zarząd Polskiego Związku Jeździeckiego, ale było też silne biuro. Silne z powodu dwóch głównych filarów tego biura, a mianowicie sekretarza generalnego (którym przez wiele, wiele lat był Eryk Brabec) oraz szefa wyszkolenia (którym przez wiele, wiele lat był Marcin Szczypiorski).
A dzisiaj? Sekretarza generalnego nie ma od wielu, wielu miesięcy, co powoduje konkretne perturbacje w codziennym funkcjonowaniu związku. Od wielu lat nie ma też szefa wyszkolenia. A osoba, która ostatnio była zatrudniona na etacie dyrektora sportowego, czyli Milena Barszczewska, właśnie zrezygnowała z pracy w PZJ. Można się domyślać z jakich powodów.
Te okoliczności powodują kolejne komplikacje. Weźmy na ten przykład sprawę walki z dopingiem i działanie rzecznika dyscyplinarnego. Z tego powodu, że po wyborach z 21 grudnia 2021 roku, Łukasz Jankowski, de facto przestał wykonywać obowiązki sekretarza generalnego, nie miał kto przekazywać rzecznikowi dyscyplinarnemu do rozpatrzenia przypadków dopingu stwierdzonego przez oficjalne laboratorium. I w tej materii są ogromne zaległości, choć skali tego problemu nie możemy poznać, bo w tej sprawie zapadła kurtyna milczenia ze strony Pani Rzecznik i zarządu PZJ. Pisałem o tym niedawno, w tekście pt. „Doping i liczby” (17 II 2023). Dowiedziałem się wówczas tylko od Marcina Kamińskiego, że obowiązki sekretarza generalnego został rozdzielone pomiędzy poszczególnych członków zarządu, z wyjątkiem obowiązku przekazywania spraw dopingowych do rzecznika dyscyplinarnego. Bo – jak powiedział pan Kamiński – wszyscy członkowie zarządu mogą się znaleźć w sytuacji konfliktu interesów, jako rodzice startujących zawodników, czy właściciele koni. Obowiązek ten (co nastąpiło z dużym opóźnieniem w stosunku do potrzeb) został w końcu scedowany na dyrektora sportowego. Tylko, że tego dyrektora już nie ma. Kto więc będzie się tym zajmował dziś? Kiedy ktoś zostanie do tego wyznaczony? Albo kiedy pojawi się nowy dyrektor sportowy? A zaległości w sprawach walki z dopingiem u koni prawdopodobnie rosną. Napisałem „prawdopodobnie”, bo stanu faktycznego nie znamy, gdyż – jak już wspomniałem – władze związku i Pani Rzecznik nie chcą odpowiadać na proste pytania.
Kiedy w 2016 roku kandydowałem na prezesa PZJ i zostałem wybrany, w swojej naiwności wierzyłem, że uda mi się zmienić model funkcjonowania PZJ. Chciałem przesunąć ciężar decyzyjności z działaczy społecznych na etatowych pracowników biura PZJ. Chciałem odbudować pozycję, a tym samym skuteczność działania, sekretarza generalnego i szefa wyszkolenia. Niestety, nie udało się. Z jednej strony opór środowiska (działaczy społecznych, którzy mieli część władzy w rękach) był niezwykle silny. Z drugiej strony, nie udało się znaleźć odpowiednich kandydatur na funkcje sekretarza generalnego i szefa wyszkolenia. Do tego doszła niepewna sytuacja finansowa Związku, a na finansach się nie znałem, więc zrezygnowałem. Nie chciałem firmować sytuacji permanentnej walki o władzę toczącej się za kulisami, na zapleczu zarządu PZJ.
Czyli sytuacji, jaką możemy obserwować od lat, a która – mam wrażenie – się nasila z roku na rok. Sytuacji, która niestety, nie wróży dobrze na przyszłość. Nie dziwię się więc pytaniu, jakie zadał Dominik Nowacki, zanim poddał się procedurze głosowania jego kandydatury na członka zarządu. Czy zarząd w nowej konfiguracji ma szanse na dotrwanie do końca tej kadencji, czyli jeszcze dwa lata? Czy w obrębie czwórki, jaka pozostała po odwołaniu Oskara Szrajera, nie ma jakiegoś ukrytego przed opinią publiczną konfliktu, który może rozsadzić na nowo skonfigurowany zarząd?
Warto też zwrócić uwagę na pewną deklarację, jaką złożył pan Nowacki. Otóż dla niego miarą postępu są zmiany. A ponieważ jest człowiekiem działającym prężnie, można się spodziewać, że niebawem wystąpi z inicjatywą zmian. A to może się stać zarzewiem nowego konfliktu. Nie dlatego, że jego pomysły okażą się szkodliwe dla polskiego jeździectwa, bo wszystko co do tej pory czynił na rzecz tegoż jeździectwa, czy to jako pracownik MTP i dyrektor Cavaliady, czy obecnie, jako dyrektor toru wyścigowego na Służewcu, bardzo dobrze służyło i służy środowisku. Nie ma więc powodów do obaw, że tym razem będzie inaczej. Raczej chodzi o sytuację, kiedy okaże się, że nowe idee napotkają opór, tylko dlatego, że są nowe. Albo dlatego, że forsuje je osoba dopiero co dokooptowana do zarządu. Oby nie. Oby ten na nowo skonfigurowany zarząd dotrwał bezkonfliktowo do końca tej kadencji.
Ale potem nastąpią wybory na nową, 4-letnią kadencję. I tu dochodzimy do tytułowego pytania – i co dalej? Niestety, jestem pesymistą. Dopóki etatowi pracownicy biura PZJ będą mało się liczącymi pionkami, dopóki sekretarz generalny lub dyrektor biura (ale nie będący członkiem zarządu) oraz szef wyszkolenia nie będą mieli silnej pozycji zawodowej, dopóty zakulisowa walka o władzę i wpływy różnych koterii działaczy społecznych będzie się toczyć nadal. A to oznacza nieuchronnie kolejne konflikty.
Marek Szewczyk


