Strona startowa | O mnie | Blog | Linki | Napisz do mnie
 
Archiwa
 

Archiwa

A to ja
 

Marek Szewczyk fot. Włodzimierz Sierakowski


Marek Szewczyk

Śmiać się czy płakać?

Nadesłany przez Marek Szewczyk 7.11.2013, 16:03:51 (5032 odsłon)

Postanowiłem dowiedzieć się, co słychać w sprawie Jacka K. Czy sąd zajął się tą sprawą? Czy zapadło już jakieś rozstrzygnięcie? Niestety, w biurze PZJ nikt nic na ten temat nie wiedział. Mało tego, powiedziano mi, że skoro nie ma żadnego śladu w dokumentach (?), to zapewne nie ma żadnej sprawy sądowej. Na szczęście znalazłem w swojej dokumentacji, którą zabrałem ze sobą odchodząc z redakcji „Konia Polskiego”, pismo, z którego wynika czarno na białym, kiedy sekretarz generalny PZJ, Michał Wróblewski, złożył doniesienie do prokuratury „o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 270, par. 1 kk. przez Jacka K.”

Zanim jednak rozwinę ten wątek, należałoby przypomnieć tym, którzy już nie pamiętają, a wyjaśnić tym, którzy nie wiedzą -  o co chodzi. A chodzi o człowieka, który używał tytułu „trenera klasy mistrzowskiej” na podstawie sfałszowanego dokumentu.

Szczegółowo ta sprawa została opisana w majowym numerze „Konia Polskiego” z 2011 roku w wywiadzie, jaki przeprowadziłem z Nemezjuszem Kasztelanem, ówczesnym prezesem Lubuskiego Związku Jeździeckiego. Przypomnę zatem w skrócie o co chodziło.



Jak to było?

Otóż w 2008 roku PZJ nadał Jackowi K. licencję szkoleniowca, a do tego tytuł trenera klasy mistrzowskiej. Smaczku tej sprawie dodaje to, że wcześniej tylko jeden człowiek w Polsce miał taki tytuł. Podstawą do takiego uhonorowania Jacka K. był dyplom rzekomo wystawiony mu przez Bawarskie Ministerstwo Żywności, Rolnictwa i Leśnictwa w grudniu 1996 roku. Szkopuł w tym, że Jacek K. dostarczył do PZJ kopię tego dokumentu, a nie jego oryginał. Mimo tego, PZJ, przy aktywnym poparciu Lubuskiego Związku Jeździeckiego, nadał Jackowi K. tak wysokie uprawnienia. Dzięki temu Jacek K. nie tylko mógł uchodzić za jednego z dwóch najlepiej przygotowanych do zawodu trenera ludzi w Polsce, ale został także wybrany na przewodniczącego Wojewódzkiej Komisji Egzaminacyjnej w Lubuskiem. Teraz zacytuję część wspomnianego wywiadu:

Tymczasem w 2010 roku PZJ powziął podejrzenia co do ważności tego dyplomu i 9 kwietnia Michał Wróblewski zwrócił się do Bawarskiego Ministerstwa Żywności, Rolnictwa i Leśnictwa z pismem o potwierdzenie przedstawionego dokumentu. 7 maja nadeszła odpowiedź negująca autentyczność przedstawionego dyplomu. Co więcej, Claudia Kühn-Heydrich, zajmująca  się wyszkoleniem jeźdźców, trenerów i hodowców koni w wymienionym ministerstwie, zadała sobie trud sprawdzenia w całych Niemczech, czy przypadkiem Jacek K. nie zdobył tytułu magistra gospodarki konnej w innym landzie. Definitywnie stwierdziła, że nie istnieje żaden ślad o zdobyciu jakiegokolwiek wykształcenia w sprawdzanym przez nią zakresie przez Jacka K. Ona pierwsza użyła określenia: „podejrzenie dokonania oszustwa”.

13 maja 2010 roku Michał Wróblewski zażądał na piśmie od Jacka K. dostarczenia oryginału dokumentu lub wyjaśnień w tej sprawie. 9 czerwca Jacek K. stawił się w biurze PZJ. Oczywiście żadnego oryginału nie przedstawił, a jedynie – tu ponownie cytat ze wspomnianego wywiadu:

...złożył pisemne oświadczenie o zawieszeniu swojej działalności we wszystkich strukturach PZJ i LZJ do czasu ostatecznego wyjaśnienia spraw dotyczących jego uprawnień trenerskich, co miało nastąpić najpóźniej do 31 sierpnia. /…/ Ponieważ w wyznaczonym terminie niczego nie wyjaśnił, 24 września PZJ wysłał do niego pismo-monit wyznaczając termin na ostateczne wyjaśnienie sprawy do końca września. 1 października Jacek K. wysłał do PZJ pismo, w którym wyjaśnił, że kopię przedstawionego dokumentu otrzymał faksem od Klausa Kampsa, właściciela stajni sportowej Mühlenhof, i tam właśnie zdobył swoje uprawienia trenerskie.

Decyzje po lini sportowej

Ponieważ nikt już nie mógł mieć wątpliwości, że Jacek K. posługiwał się kopią sfałszowanego dokumentu, PZJ podjął jedyną decyzję, jaką już dawno powinien podjąć: 12 października 2010 roku cofnął Jackowi K. licencję szkoleniowca.

Nemezjusz Kasztelan zaś wziął się za przeprowadzenie operacji, do jakiej się zobowiązał wobec władz PZJ – usunięcia oszusta ze struktur Lubuskiego Związku Jeździeckiego. A nie było to bynajmniej łatwe.

Wcześniej przeprowadził swoje śledztwo. Najpierw porozmawiał telefonicznie ze wspomnianą Claudią Kühn-Heydrich z Bawarskiego Ministerstwa Żywności, Rolnictwa i Leśnictwa i uzyskał potwierdzenie, że Ministerstwo żadnego dokumentu Jackowi K. nie wystawiało. Następnie zadzwonił do stajni sportowej Mühlenhof. Tu ponownie zacytuję słowa Nemezjusza Kasztelana:

Okazało się, że Klaus Kamps, który rzeczywiście prowadził od 1974 roku nie tyle stajnię sportową, co hodowlę koni w Mühlenhof, zmarł na początku 2010 roku. Myślę, że Jacek K., formułując swoje pismo do PZJ z 1 października 2010 roku, musiał o tym wiedzieć.

W efekcie rozmów z wdową po Klausie Kampsie i jego synem Nermezjusz Kasztelan ustalił kilka ważnych faktów:

Po pierwsze, w stadninie w Mühlenhof nigdy nie pracował żaden pracownik z Polski. Po drugie, Klaus Kamps nie mógł wystawiać jakichkolwiek dokumentów, ponieważ sam nie miał ani odpowiedniego wykształcenia w tym kierunku, ani uprawnień do szkolenia innych. Po trzecie gospodarstwo Mühlenhof leży na terenie Dolnej Saksonii, a dokument, który rzekomo pan Kamps wysłał faksem Jackowi K., wystawiony został w Bawarii!

Kiedy Nemezjusz Kasztelan przedstawił wszystkie te fakty na otwartym zebraniu  Lubuskiego Związku Jeździeckiego w lutym 2011 roku i oficjalnie zwrócił się  do Jacka K., aby ten złożył rezygnację z funkcji zajmowanych w strukturach LZJ, ten – cytuję: Zdecydowanie odmówił, twierdząc, że nie jest przeciwko niemu prowadzone żadne postępowanie prawne, stał się niewinną ofiarą pomówień i bezpodstawnych oskarżeń, a stwierdzenie o „nieważności” posiadanego dokumentu nie przekreśla jego autentyczności (podkreślenie moje).

W tej sytuacji prezes Kasztelan zwołał Nadzwyczajne Walne Zebranie LZJ, które odwołało Jacka K. z funkcji przewodniczącego Komisji Rewizyjnej oraz przewodniczącego Wojewódzkiej Komisji Egzaminacyjnej. Odbyło się one 26 marca 2011 roku.

Ślepa Temida

Tyle faktów z nie tak odległej przeszłości. A teraz czas na to, co udało mi się ustalić obecnie.

Zawiadomiona przez Michała Wróblewskiego w maju 2011 roku prokuratura wszczęła postępowania, w wyniku którego 24 listopada 2011 roku złożyła do Sądu w Nowej Soli akt oskarżenia wobec Jacka K. z paragrafu 272 – „wyłudzenie poświadczenia nieprawdy” (sygnatura akt 3D-152/11).  W sądzie sprawa się toczy pod sygnaturą IIK-1525/11.

Ale dlaczego toczy się tak długo? Akt oskarżenia został złożony w listopadzie 2011 roku, minęły równo dwa lata i nic. Sąd jeszcze sprawy nie rozpatrzył! A dlaczego? Jak się dowiedziałem – bo rozpatrywał wniosek obrony – i tu dochodzimy do clou programu - by zbadać poczytalność umysłową Jacka K.!

Nie wiadomo – śmiać się czy płakać. Sądy reprezentują Państwo. Działają za nasze, podatników pieniądze. I na co te pieniądze idą? Czy można poważnie traktować sąd, który na poważnie rozpatruje unik człowieka oskarżonego o posługiwanie się sfałszowanym dokumentem. A unik polega na tricku – nie można mnie skazać, bo jestem chory umysłowo!

Oszustwo to częste w Polsce (i nie tylko w Polsce) przestępstwo. Przestępstwo dość pospolite. To konkretne, o niewielkim ciężarze gatunkowym. Gdyby polski wymiar sprawiedliwości działał sprawnie, przypadek ten, jako bardzo łatwy i prosty, już dawno powinien zostać rozpatrzony. Oskarżony powinien ponieść karę. Zapewne byłaby niewielka, a może nawet w zawieszeniu. Chodzi jedynie o potwierdzenie, że było to oszustwo. Że Jacek K. jest oszustem. Kuriozalny zaś wniosek obrony, powinien być z punktu odrzucony. Kuriozalny, bo przecież Jacek K. nie jest oskarżony o morderstwo w afekcie. Jest oskarżony o oszustwo. Czy jest normą w polskim sądownictwie, aby przyjmować wnioski o zbadanie poczytalności osób oskarżonych o posługiwanie się sfałszowanym dokumentem? Czy to raczej wyjątek?

 

Widocznie nie tylko ja mam tego typu wątpliwości, bo – jak mnie poinformowała pani sędzia Ewa Fliegner, rzecznik prasowy sądu w Zielonej Górze, któremu podlega sąd w Nowej Soli - decyzja o przyjęciu wniosku obrony o badanie psychiatryczne oskarżonego, została zaskarżona. Ostatecznie badania zostały jednak przeprowadzone. W tak zwanym międzyczasie nastąpiła zmiana sędziego prowadzącego tę sprawę. Biegły psychiatra orzekł zaś, że oskarżony w momencie popełniania czynu był poczytalny, a zatem może odpowiadać przed sądem za popełnienie tegoż czynu. I – jak powiedziała pani rzecznik – jeszcze w tym roku (podkreślenie moje) – sprawa trafi na wokandę. O jej wyniku nie omieszkam poinformować Czytelników mojego blogu.

Jakie konkluzje na koniec?

Po pierwsze - smutne jest to, że śmierć Michała Wróblewskiego, sekretarza generalnego PZJ, i zmiana władz sprawia, że PZJ jako instytucja nie interesuje się ciągiem dalszym sprawy, która nie tak dawna zbulwersowała środowisko jeździeckie w Polsce. A przynajmniej jakąś jego część, do której i ja się zaliczam.

 

Po drugie – smutne jest to, że PZJ nadał bardzo wysokie uprawnienia komuś, kto pokazał tylko kopię dokumentu. I to dokumentu, który z miejsca powinien wzbudzić nieufność co do jego autentyczności.

 

Po trzecie – smutno się robi, kiedy sobie uświadomimy, w jaki sposób doszło do ujawnienia tej sprawy. Jak enigmatycznie we wspomnianym wywiadzie napisałem: „…w 2010 roku PZJ powziął podejrzenia co do ważności tego dyplomu…” A dlaczego powziął te podejrzenia? Bo osoby, które dobrze Jacka K. znały i wiedziały jak to naprawdę z tym dyplomem było, doniosły na niego do PZJ. Ale poinformowały PZJ, że Jacek K. jest oszustem,  dopiero wówczas, kiedy im zalazł za skórę.

Najlepszą obroną - atak

Po czwarte – chciałem zwrócić uwagę na metodę, jaką często stosują  oszuści – najlepszą obroną jest atak.

Tę metodę stosował największy oszust w historii sportu, amerykański kolarz Lance Armstrong. Wszystkich tych, którzy zaczynali głośno mówić bądź pisać (dziennikarze) o stosowaniu przez niego dopingu, pozywał do sądu. I wygrywał! Było to skuteczne, ale do czasu. Do czasu, kiedy prawda zatriumfowała ostatecznie. Do czasu kiedy wreszcie sam Armstrong się przyznał (vide słynny wywiad z Oprah Winfrey). Nie czas tu na szczegóły. Zainteresowanych tym przypadkiem namawiam do przeczytania tekstu, jaki napisałem po owym głośnym wywiadzie, a który ukazał się na blogu na stronie internetowej „Konia Polskiego”. Przypominam ten tekst dla ułatwienia na moim prywatnym blogu. Jeśli zaś ktoś chciałby dowiedzieć się, jak to było naprawdę, jak doping w kolarstwie wygląda od kuchni, to polecam świetną książkę-spowiedź innego amerykańskiego kolarza, który przez wiele lat jeździł razem z Armstrongiem w jednym zespole. Książka nosi tytuł „Wyścig tajemnic”, a jest to spowiedź Tylera Hamiltona spisana przez Daniela Coyla.

 

Tę samą metodę obrony przez atak zastosował inny dopingowicz, z naszego środowiska – Piotr Jacek T. Do tej sprawy niebawem powrócę, bo doczekała się ona finału. Niestety, fatalnego dla naszego środowiska.

 

Teraz wróćmy jednak do sprawy Jacka K. On też stosował i stosuje metodę atakowania tych, którzy mówią i piszą o nim prawdę. Niebawem po tym, jak w „Koniu Polskim” ukazał się cytowany przeze mnie wielokrotnie wywiad z Nemezjuszem  Kasztelanem, do redakcji wpłynęło pismo od adwokata Jacka K. Domagał się w nim zamieszczenia na łamach KP przeprosin i sprostowania oraz - bagatela - 300 tys. zł odszkodowania!  A podstawą do takich roszczeń było to, że – jak napisał adwokat – Nieścisłość publikacji przejawia się w tym, że autor nie sprawdził, czy obecnie toczy się oficjalne postępowanie przygotowawcze prowadzone przez Prokuraturę lub Policję mające na celu wyjaśnienie, czy Jacek K. popełnił przestępstwo oszustwa. Tymczasem sprawdziłem to i kiedy powiadomiłem listownie adwokata o tym, że PZJ wysłał do prokuratury zawiadomienie  „o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art. 270, par. 1 kk. przez Jacka K.” on i jego „Mandant” zamilkli. 

 

Po piąte i najważniejsze - smutne jest to, że prawo, które powinno służyć obronie ludzi uczciwych, a ścigać przestępców, często tych funkcji nie wykonuje. Często prawo lepiej służy oszustom. Są aktywniejsi, pierwsi sięgają po rewolwer w postaci zaskarżeniu kogoś do sądu. Mają lepszych adwokatów. Uciekają się do różnych wybiegów. Przeciągają sprawy w nieskończoność. Dzieje się tak w sądach, które są opłacana z naszych podatków, a my na to – jak stado bezwolnych baranów – pozwalamy. Czy tak powinno być? Czy tak musi być? Czy nic nie można na to zaradzić?

Marek Szewczyk 

Wersja do druku Powiadom znajomego o tym artykule Utwórz .pdf
 
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.

Autor Wątek
Gość
Wysłano: 28.11.2013, 0:40  Uaktualniono: 28.11.2013, 15:18
 BYC ALBO NIE BYC
Hamletowskie-do rozwiniecia .."uczciwym czlowiekiem"? Odpowiedz nasuwa sie sama. A Ty Marku to jeszcze wierzysz w sprawiedliwe Sady', oraz w stwierdzenia, ze one sa takie same dla wszystkich? Zazdroszcze , ale jestem z Toba, bo ..jak to mowil pewien pan "chamstwu w zyciu nalezy przeciwstawiac sie...". pozdrawiam ANNA
Odpowiedz

Autor Wątek
Gość
Wysłano: 08.11.2013, 7:52  Uaktualniono: 08.11.2013, 13:26
 Bardziej płakać...
Odpowiedz
Dodaj komentarz
Zasady komentowania*
Zawsze akceptuj komentarz zarejestrowanego użytkownika.
Tytuł*
Nazwa*
E-mail*
Strona www*
Treść*
Kod potwierdzający*

Kliknij tutaj, aby odświeżyć obrazek, jeśli nie jest wystarczająco czytelny.


Wpisz znaki widoczne na obrazku
Kod rozróżnia małe i wielkie litery
Liczba prób, które możesz wykonać: 5