Los państwowej hodowli … cz. II
czyli Rolexy czy podzespoły?
Napisałem już drugi odcinek rozważań pod tytułem „Los państwowej hodowli koni i Janowa jest przesądzony” i brałem się do pisania trzeciego, gdy wpisy nieznajomego mi czytelnika – nazwę go Panem X – zainspirowały mnie do przerwania tej pracy i ustosunkowania się do niektórych fragmentów jego wpisów. Mam tu na myśli wpis zatytułowany „Pogotowie”, jakie zamieścił pod pierwszym odcinkiem, jak również „Co tu jest naprawdę ważne?”, które znalazło się pod moim tekstem „Wypalanie Trelowszczyzny.”
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że autorem obu tych wpisów jest ta sama osoba. Jasne jest też dla mnie, że Pan X jest (albo był) związany zawodowo z państwową hodowlą koni, bo ma bardzo dobre rozeznanie w jej realiach. I w wielu kwestiach poruszanych przez Pana X jestem tego samego zdania. W kilku będziemy się pewnie różnić, ale w tej, od której chcę zacząć – nie jestem tego w stanie określić, bo nie wiem, czy dobrze odczytuję intencje autora.
Oto ten fragment:
Po 2015 zapanowała wielka euforia, bo Janów miał zysk 3,2 miliona. Martwił się wtedy ktoś z tych ratowników, że gdyby nie Pepita, to Janów byłby o jakieś 2,7 miliona na minusie? Zastanawiał się może nad tym, że złotym Rolexem załataliśmy dziurę na tyłku? /…/ Ja tu absolutnie nie winię pana Treli, że prowadził firmę źle, bo prowadzenie jej balansując przez 10 lat na linie było prawdziwym cudem.
Nie wiem, czy zdanie zaczynające się „Ja tu absolutnie…” należy odczytywać, że: Marek Trela prowadził firmę źle (czyli można było i należało lepiej), ale go za to nie winię. Raczej podziwiam, że udawało mu się balansować na krawędzi, ale w podtekście, że gdyby prowadził lepiej, to nie musiałby uprawiać ekwilibrystyki.
Czy może należy to odczytywać tak: nie podzielam opinii, że Marek Trela prowadził firmę źle. Prowadził ją dobrze, o czym świadczy, że udawało mu się balansować na linie tak długo (w domyśle innym by się to nie udało).
Mam nadzieję, że Pan X miał na względzie to drugie i liczę, że się tej kwestii jeszcze raz wypowie (bo zdanie jest nieprecyzyjne).
Jednak gdyby miało być tak, że intencją Pana X jest pierwsza wersja, to mówię stanowcze NIE. O tej wersji świadczy też fragment o złotym Rolexie, którym załatana została dziura na tyłku. Dosadne określenie, ale ja też takowe lubię i używam, więc pod tym względem jesteśmy podobni. Ale…
Rolexy – jak najbardziej
No właśnie – jak ktoś kieruje fabryką produkującą Rolexy, to czy za to, że sprzedaje najdroższą wersję (bo złotą) można mieć do niego pretensje? Przecież do jasnej cholery, po to jest fabryka Rolexa, aby te zegarki najpierw produkować, a potem sprzedawać. Im drożej, tym lepiej. A najdrożej można sprzedać wersję dla największych snobów, czyli złotego Rolexa. Przecież o to w kapitalizmie chodzi – najpierw wyprodukuj, a potem sprzedaj z jak największym zyskiem.
Co innego tak udatnie przez wiele lat robili Marek Trela i Jerzy Białobok? Czy porównamy konie arabskie do Rolexów, czy do diamentów, na jedno wychodzi. Najpierw trzeba było te cacka wyprodukować (wyhodować), potem wypromować, a w końcu sprzedać.
A panowie T i B byli w gorszej sytuacji niż fabrykant Rolexów. On mógł sprzedać 100% produkcji, bo wyprodukowanie następnych to tylko kwestia czasu i surowca na części. Oni mogli sprzedawać rocznie tylko niewielką część produkcji, bo obligował ich do tego program hodowlany, no i zdrowy rozsądek (gdyby sprzedali zbyt dużo klaczy, to nie byłoby z czego produkować w kolejnych latach).
Panowie Białobok i Trela okazali się świetnymi menedżerami, bo nie tylko drogo sprzedawali. Znaleźli inny sposób na zarabianie dla fabryk, którymi kierowali. Udawało im się wydzierżawiać Rolexy na jakiś czas za słoną opłatą, a na dodatek, wracały one do fabrykanta tak odpicowane, że ich wartość była większa niż przed wypożyczeniem. To był majstersztyk!
Obu panów każda władza powinna nagradzać, obwozić w karocy po kraju i pokazywać innym prezesem stadnin i prezesom wszystkich innych państwowych przedsiębiorstw rolnych z komentarzem – popatrzcie, jakie można uzyskiwać efekty (i finansowe, i propagandowe), jak się ze znawstwem i pasją prowadzi firmę.
A co ich spotkało? I w jakim stanie są teraz obie fabryki Rolexów?
Kto zarabia na koniach?
Odłóżmy na bok hodowlę koni wyścigowych (i cały wyścigowy przemysł), bo tam wygląda to inaczej niż w przypadku hodowli koni do sportu czy pokazowych koni arabskich. Jak wygląda droga statystycznego konia sportowego czy pokazowego araba od momentu jego urodzenia do osiągnięcia wieku i umiejętności, które pozwalają na to, aby osiągnął apogeum wyników czy to w sporcie, czy w show? A to się często przekłada na apogeum ceny, jaką można za niego uzyskać.
Za 9-letniego konia przygotowanego do poziomu Grand Prix w skokach czy w ujeżdżeniu i dobrze rokującego można uzyskać cenę od kilkuset tysięcy do kilku milionów euro (w WKKW nieco mniej). Podobnie jest z końmi arabskimi – za te, które mogą wygrywać prestiżowe pokazy, pułap cen jest podobny.
Czyli konie mogą przynosić zyski, nawet bardzo duże zyski. Bo mogą być produktem luksusowym, z najwyższej półki, na które stać tylko ludzi bardzo zamożnych. Oni wykładają te miliony. Ale do kogo trafiają te pieniądze? Do hodowcy tego konia? Bardzo rzadko. Najczęściej do przedostatniego właściciela. Ale on, żeby te pieniądze zarobić, musiał wcześniej też sporo czasu, umiejętności i pieniędzy zainwestować. A przed nim było jeszcze kilku innych właścicieli, wyspecjalizowanych w obsłudze innego wycinka.
Bo w przypadku koni sportowych wyhodowanych w Europie przeciętnie wygląda to tak. Hodowca sprzedaje wyhodowanego przez siebie konia w wieku 3-4 lat za kilka-kilkanaście tysięcy euro. Zarabia na tym, raz więcej, raz mniej. Następny w łańcuchu jest ktoś, kto się specjalizuje w przygotowaniu konia do poziomu, jaki powinien on prezentować, gdy będzie w wieku 6-8 lat. Czasami zanim koń osiągnie 9 lat i znajdzie tego finalnego nabywcę, przejdzie przez siodło dwóch-trzech jeźdźców. Każdy z nich (albo z ich pracodawców) najpierw musi zainwestować w kupno konia, potem w jego trening i starty w zawodach, by potem wyjąć jakiś zysk. Z każdą sprzedażą cena konia rośnie, aż wreszcie koń osiągnie owe 9 lat i ową umowną cenę ostateczną – np. 1 mln euro.
Jak widać w jednego konia trzeba włożyć wiele pracy i nakładów finansowych, aby na końcu wyjąć ten umowny milion euro. W przypadku koni sportowych prawie nigdy tego miliona nie kasuje hodowca. Bo przeciętny hodowca w Europie Zachodniej ma od jednej do kilku klaczy i nie ma ani warunków, ani środków, aby prowadzić kilkuletni trening konia. No i nie może sobie pozwolić na zamrożenia na kilka lat sporej kwoty. Musi się więc zadowolić mniejszym zyskiem, ale szybciej odzyskuje pieniądze.
W Europie Zachodniej są chyba tylko dwie duże stadniny prywatne (bo państwowych tam nie ma w ogóle), które stać na to, aby niektóre (nieliczne) konie sprzedawać dopiero w tej ostatniej fazie, czyli kiedy są już przygotowane do poziomu Grand Prix i osiągają na tym poziomie sukcesy. Pierwsza to stadnina Zangersheide założona przez nieżyjącego już Leona Melchiora, a druga to Lewitz prowadzona przez Paula Schockemöhlego. Sprzedaż klaczy Catch Me If You Can, na której Laura Klaphake startowała najpierw w ME, a potem w MŚ w skokach, jest głośnym przykładem takiej sytuacji. A ponieważ klacz kupił dla swej córki najbogatszy człowiek w Czechach, śmiało można założyć, że Schockemöhle zażądał co najmniej 5 mln euro (jak nie więcej).
Obie te olbrzymie stadniny były i są nadal w stanie utrzymywać się na rynku, gdyż zarówno Melchior, jak i Schockemöhle to ludzie wyjątkowo uzdolnieni. Po pierwsze, jako hodowcy. Okazało się, że Melchior, choć późno wszedł w środowisko koniarzy, objawił się jako wielce utalentowany hodowca o wielkim nosie do koni. Paul Schockemöhle miał o tyle łatwiej, że był najpierw wybitnym jeźdźcem (trzykrotny mistrz Europy), więc jego nos do koni (vide Chacco Blue) nie dziwi. No i obaj panowie okazali się wybitnymi menedżerami – obaj byli (Schockemöhle nadal jest) geniuszami biznesu. Potrafili zarabiać nie tylko na hodowanych przez siebie koniach, ale też na innych końskich przedsięwzięciach (P.Sch. nadal to czyni).
Produkt przetworzony
Na naszym polskim podwórku takimi świetnymi menedżerami i wybitnymi hodowcami byli Jerzy Białobok i Marek Trela. Obaj panowie rozumieli, że stadnina musi mieć drugą nogę, bo nie każdego roku sprzedaje się Kwesturę czy Pepitę. Tą drugą nogą, dostarczającą stałe dochody przez cały roku, było bydło mleczne. I o tę drugą nogą bardzo dbali.
A jeśli chodzi o konie rozumieli, że nie wystarczy wyhodować pięknego araba, ale trzeba w niego zainwestować, aby potem uzyskać wysoką cenę. Trela zatrudnił dwoje świetnych fachowców od treningu koni pokazowych (Joanna Wojtecka, Paweł Kozikowski). Oddał im do dyspozycji całą stajnię i nie oszczędzał na wyjazdach na najważniejsze pokazy. Jerzy Białobok podobnie – Mariusz Liśkiewicz też miał pełną stajnię koni przygotowywanych do pokazów i zadanie dobrze do tych pokazów konie przygotować. Skoro na torze wyścigowym też były pieniądze do podniesienie, a przy okazji można było koniom zaaplikować trening ogólnorozwojowy, to Marek Trela zatrudnił trenerów, aby przygotowywali janowskie araby w macierzystej stadninie. Michałów nie miał stajni wyścigowej u siebie, ale wysyłał konie do treningu do dobrych trenerów.
Marek Trela hodował też konie małopolskie i rozumiał, że warto dawać je dobrym zawodnikom i płacić za ich trening i starty, bo to najlepsza droga do pokazania tych koni w sporcie. Do tego, aby się nimi zainteresowali zawodnicy, którzy szukają koni już na jakimś poziomie. A na tym poziomie ceny są już z innej półki.
Obaj panowie starali się wyprodukować złote Rolexy i na nich zarabiać jak najwięcej, a jak najmniej na sprzedawaniu podzespołów do zegarków, choć oczywiste jest, że w każdej stadninie trafiają się konie słabsze, a tych najlepiej się pozbywać szybko (i niestety, tanio).
Marzenie prezesa – stadnina bez koni
Jeśli jestem pesymistą co do dalszych losów państwowej hodowli koni, to dlatego, że w innych państwowych stadninach, gdzie hoduje się konie półkrwi, już dawno obowiązuje hasło „konie są kulą u nogi naszego przedsiębiorstwa rolnego”. Jak już musimy hodować konie, to jak osiągnie on wiek 3 lat, sprzedajemy go i pozbywamy się kłopotu. Za surowego, nic nie umiejącego konia w tym wieku można dostać bardzo niską cenę – kilka tysięcy złoty, czyli na poziomie ceny rzeźnej. Zysk żaden, ale nie trzeba wkładać wiele pracy i szybko pozbywamy się kłopotu.
Jedną z nielicznych stadnin półkrwi, która próbowała stosować strategię sprzedaży produktu wysoko przetworzonego, a więc konia przygotowanego poprzez sport jak nie do Grand Prix, to chociaż do połowy drogi do tego poziomu, był Prudnik. Tak zgodnie współpracowali były prezes Dariusz Świderski i hodowca Katarzyna Wiszowaty. Prudnicka stadnina była prymusem wśród spółek ANR jeśli chodzi o wystawianie koni swojej hodowli w MPKK. W latach 2012-2016 wystawiła ich aż 43 (średnio 8 rocznie). Dostała za to nawet wyróżniona przez PZHK.
No ale prezesa Świderskiego wyrzucono i już po roku (czyli w 2017) rządów pisowskiego nominanta, Józefa Stępkowskiego, po raz pierwszy w MPMK nie wystartował już żaden koń z prudnickiej stadniny. W 2018 roku również, chociaż prudnickiej hodowli koń (Dolce Bie) wygrał MPMK w WKKW, ale jest on już prywatnej własności. A jak wygrał mistrzostwa 4-latków, to oznacza, że został sprzedany jako 3-letni, czyli surowy.
Głównym zadaniem państwowych stadnin jest produkcja ogierów do SO. W ubiegłym roku Prudnik wystawił dwa, ale nie zdały próby, gdyż były bardzo źle przygotowane. Stadnina nie ma już ani jednego jeźdźca. Wszyscy zostali albo zwolnieni przez prezesa, albo sami odeszli skutecznie zniechęceni. Bliska odejścia jest też szykanowana hodowczyni.
Takich prezesów stadnin jak pan Stępkowskich jest więcej. Czyli takich, którzy nie cierpią koni. Nie chcą ich w kierowanych przez siebie przedsiębiorstwami.
W tym miejscu zacytuję Pana X:
Przez te ostatnie ćwierć wieku ludzi, którzy umieli a przede wszystkim chcieli hodować konie systematycznie wypierała zgraja cyników, konformistów i najzwyczajniejszych hodowlanych szkodników, którym konie niezwykle przeszkadzały, a każda ze zmieniających się ekip przy władzy brała w tym bardzo ochoczo udział.
Podpisuję się pod tym obiema rękami. I żeby było jasne, mam tego świadomość – obsadzanie „swoimi”, nic nie umiejącymi, ale wiernymi, nie jest specjalizacją PiS. To samo się działo za rządów koalicji PO/PSL (zwłaszcza ta druga partia brylowała w lokowaniu swoich).
A wszystko to kompletnej bierności organu nadzorczego, czyli kiedyś ANR, a obecnie KOWR. I sympatyczny, ale pojedynczy gest Piotra Serafina, który tak zaskoczył Pana X, nic w tej materii nie zmieni.
W ANR/KOWR pracują ludzie, którzy mają pojęcie o koniach, ale mają poprzetrącane kręgosłupy. Siedzą cicho i chcą jedynie doczekać emerytury. Czym się może skończyć wychylanie się, zobaczyli na przykładzie Anny Stojanowskiej. Jak się naraziła senatorowi Janowi Dobrzyńskiemu, bo nie chciała umieścić jego klaczy w pierwszej „10” listy aukcyjnej na Pride of Poland, to trafiła na zieloną trawkę, razem z dwoma panami, którzy też podpadli senatorowi i jego kumplowi, hodowcy z Bełżyc. A że senator to kumpel Jurgiela, to jak się to wszystko skończyło 3 lata temu – wszyscy wiemy.
Dziś KOWR-em kieruje Piotr Serafin, ale jutro może tam trafić następny Sutkowski, który posady rozdawał na telefoniczne polecenia góry ministerialnej (pisałem o prowokacji dziennikarskiej w tekście „Czas na drugiego szkodnika” 20 VI 2018). I może to być cerber nie PiS-owski, a strażnik interesów innej partii czy koalicji, ważne że rządzącej.
Niestety, nie potrafię być optymistą, bo zbyt wiele lat się temu przyglądam i zbyt wiele razy już o tym pisałem. Mam tu też na myśli to, co pisałem jeszcze w „Koniu Polskim”, bo rozdawnictwo posad prezesów stadnin i stad partyjnym kolesiom zaczęło się wiele lat temu. Wiele lat temu rozpoczęła się degrengolada państwowej hodowli. Wiele lat temu przeciw temu próbowałem protestować piórem. To co się stało 3 lata temu z hodowlą arabską, jest tylko najbardziej spektakularnym szczytem tego procesu, ale on trwa od wielu lat. I nikt z ludzi decyzyjnych, czyli polityków, nie próbował temu zapobiec. Nie wierzę, że to się zmieni, nawet jeśli PiS przegra wybory.
Marek Szewczyk
PS. W następnym odcinku o obowiązku państwowej hodowli, czyli o bioróżnorodności
![Wersja do druku](https://hipologika.pl/Frameworks/moduleclasses/icons/16/printer.png)
![Powiadom znajomego o tym artykule](https://hipologika.pl/Frameworks/moduleclasses/icons/16/mail_forward.png)
![Utwórz .pdf](https://hipologika.pl/Frameworks/moduleclasses/icons/16/pdf.png)
|
|
|
Autor | Wątek |
---|---|
marek_szewczyk | Wysłano: 20.02.2019, 8:04 Uaktualniono: 20.02.2019, 8:04 |
Webmaster
![]() ![]() Dołączył: 23.05.2013
Skąd:
Liczba wpisów: 653
Dystępny! |
![]() Szanowny Panie, proszę przeczytać tekst pt. "Ministerialne i agencyjne manipulacje" z 11 III 2016 roku, a znajdzie Pan tam dane, które Pana interesują.
Z poważaniem
Marek Szewczyk
|
![]() |
|
|
|
Autor | Wątek |
---|---|
Gość | Wysłano: 20.02.2019, 4:44 Uaktualniono: 20.02.2019, 7:55 |
![]() Chcąc rozwiać takie same rozterki co do intencji wypowiedzi Pana X spróbowałem doszukać się informacji o wynikach finansowych nie poszczególnych aukcji, ale - podkreślę - Janowa jako całości (spółki) za okres ostatnich 15 lat. Niestety bezskutecznie. Myślę, że przypomnienie tych danych pokazałoby, czy rzeczywiście było tak, jak Pan X twierdzi... Czy pan Marek lub ktoś z komentujących dysponuje takimi danymi i zechce je przedstawić rok po roku ?
|
|
![]() |
|