Refleksje po zjeździe PZJ
Sprawozdawczy zjazd Polskiego Związku Jeździeckiego, jaki miał miejsce w poniedziałek 17 czerwca w Centrum Olimpijskim w Warszawie, skłania do kilku refleksji. Dotyczą one: frekwencji, transparentności oraz tego, czy kadencja władz PZJ ma się pokrywać z cyklami olimpijskimi, czy nie.
Na zjazd przyjechało 50 delegatów, czyli dokładnie połowa uprawnionych do zajmowania się sprawami polskiego jeździectwa. Czy tylko uprawnionych? Czy fakt, że ktoś jakiś czas temu ubiegał się o mandat delegata PZJ i go otrzymał w wyniki wyborów w swoim WZJ-cie, nie należy bardziej postrzegać w kategoriach obowiązku? Obowiązku do dbania o interesy tych, którzy mu powierzyli swój głos? Obowiązku do aktywnego zajmowania się sprawami całego środowiska jeździeckiego? A to zobowiązuje do choćby tego, aby poświęcić jeden dzień w roku na to, aby tymi sprawami się zajmować w sposób aktywny. Niestety, 50-procentowa frekwencja źle świadczy o poczuciu obowiązku tej połowy delegatów, którzy ostatni zjazd – mówiąc kolokwialnie – olali.
Transparentność to problem szeroki. Mieści się w nim też nie odpowiadanie przez zarząd PZJ na pisma do tego ciała kierowane, na co skarżyli się niektórzy delegaci. Ale inne zjawisko jest bardziej niepokojące.
Brak jasnych i z odpowiednim wyprzedzeniem podawanych kryteriów, jakie powinni spełnić zawodnicy ubiegający się o awans do kadry narodowej w danej konkurencji i w danej kategorii wiekowej. Gdzie mają wystartować i jakie wyniki osiągnąć. Okazuje się, że czasami bywało nawet tak, że informacja o startach, podczas których można wypełnić normy wynikowe, trafiały do zawodników po… dacie rozegrania tych zawodów.
Zapewne część tych problemów wynika z tego, że w biurze PZJ nie ma szefa wyszkolenia, czyli takiej osoby, jaką przez wiele lat był Marcin Szczypiorski. Człowiek kompetentny, co wynikało zarówno z wykształcenia (ukończony AWF), jak i doświadczenia (były zawodnik), a przede wszystkim niezwykle zaangażowany i obiektywny. Był przełożonym trenerów kadry narodowej i wiedział, czego od nich wymagać, ale także jak im pomagać, by cały proces przygotowań zawodników do najważniejszej imprezy w danym sezonie przebiegał prawidłowo.
Z przebiegu zjazdu PZJ wynika, że najwięcej problemów wynikających z braku przejrzystości kryteriów sportowych jest w konkurencji ujeżdżenia. A już to, na co skarżyła się Aleksandra Szulc, jedna z siedmiu amazonek pretendujących do startu na IO w Paryżu, może wskazywać na celowe działanie. A skarżyła się na to, że niektóre ważne z punktu widzenia wypełniania norm sportowych informacje do niej nie docierały, mimo że się interesowała wszystkim, co tego procesu dotyczyło i dopominała się o nie, a docierały bez przeszkód do innych zainteresowanych.
Jeśli tak było w rzeczywistości, to jest to wysoce naganne i ktoś (kto?) powinien za to ponieść konsekwencje. Czy tak się stanie, być może dowiemy się za jakiś (miejmy nadzieję nieodległy) czas, gdyż zbulwersowany tymi informacjami Dominik Nowacki, od niedawna członek zarządu PZJ, obiecał tę sprawę dogłębnie zbadać.
No i ostatnia sprawa, skrócenia kadencji obecnego zarządu o rok, tak aby po igrzyskach olimpijskich w Paryżu wybrać nowy zarząd, którego kadencja pokrywałaby się z kolejnym czteroletnim cyklem olimpijskim.
Postulował to Oskar Szrajer, niedawno odwołany przed upływem kadencji prezes PZJ, na którego wystąpienia i zgłaszane wnioski na kolejnych zjazdach PZJ obecny zarząd reaguje alergicznie. Podobnie było tym razem. Wniosek spotkał się od razu z kontrą.
Swoją drogą delegaci mogli mieć problem ze zrozumieniem, dlaczego jeden prawnik mówi, że dany wniosek jest możliwy do zrealizowania, a inni prawnicy mówią, że nie jest to możliwe. Wszak Oskar Szrajer jest prawnikiem z wykształcenia, podobnie jak jego oponent, przewodniczący komisji rewizyjnej Henryk Święcicki jr, którego wspierała prawniczka obsługująca PZJ.
Być może podczas tego zjazdu nie można było podjąć prawomocnej uchwały o skróceniu kadencji obecnych władz PZJ, ale ten problem należy rozwiązać. Słusznie Oskar Szrajer wskazywał na przykłady innych związków sportowych, które już tak postąpiły. Związków sportowych znacznie silniejszych sportowo na arenie międzynarodowej, których reprezentanci od lat regularnie na igrzyskach olimpijskich startują i zdobywają medale. Ich działacze wiedzą, że rytm działania ich związków musi się pokrywać z cyklami olimpijskimi. I tak zrobili. Przypomnijmy, że to tzw. ustawa covidowa pozwoliła przedłużyć o rok kadencję władz sportowych, aby z jednej strony nie przeprowadzać wyborów w szczycie pandemii, a z drugiej strony przedłużyć kadencję władz sportowych, aby dotrwały one aż do igrzysk olimpijskich w Tokio rozegranych nie w roku 2020, a w 2021. Niestety, władze sportowe nie zadbały o to, aby w drodze ustawy związki sportowe mogły powrócić do rytmu olimpijskiego, a więc po kadencji 5-letniej, następną ustanowić odgórnie 3-letnią. O to związki sportowe musiały zadbać same. I te świadome to zrobiły. Można u nich zasięgnąć języka, co trzeba zrobić, aby tego dokonać.
Na zjeździe PZJ, po dyskusji na ten temat wiceprzewodniczący komisji rewizyjnej, Michał Pilkiewicz, przedstawił drogę, jaką trzeba obrać, aby dojść do tego celu. Zwołanie zjazdu statutowego. Ale odniosłem wrażenie, że było to na zasadzie, jak chcecie, to możecie to zrobić. Ale kto miałby być tym chcącym? A właściwie – chcącymi?
Delegaci nie będący obecnie we władzach PZJ? Obawiam się, że ich świadomość mechanizmów, jakie działają na styku ministerstwo sportu a związek sportowy, czy tego, jaka jest podległość i zależność związku sportowego od tegoż ministerstwa – jest nikła.
Inicjatywę, aby rozpocząć proces (bez względu na to, jak długi i skomplikowany on musi być) doprowadzający do dostosowania kadencji władz PZJ do cyklu olimpijskiego, mogą, a właściwie powinni zainicjować członkowie obecnego zarządu.
Niestety, obawiam się, że przeważy myślenie, dlaczego mamy działać na swoją „niekorzyść”, czyli sami sobie skracać kadencję? Obawiam się, że brakuje wyobraźni, jak bardzo sobie sami skomplikujemy życie, kiedy okaże się, że kadencja władz PZJ nie będzie się pokrywała z cyklem olimpijskim.
Pamiętajmy, że obecnie, kiedy FEI zmieniła sposób kwalifikacji olimpijskich, a konkretnie znacznie je ułatwiła dla krajów z grupy C, czyli głównie dla dawnych krajów tzw. demokracji ludowej, jest wysoce prawdopodobne, że do następnych igrzysk nasi reprezentanci także się zakwalifikują. A wtedy tym bardziej się przekonamy, jak bardzo będzie nam uwierało to, że kadencja władz PZJ nie będzie się pokrywała z cyklem olimpijskim. Gdyby Polska musiała się kwalifikować do IO poprzez ME czy MŚ, tak jak to miało miejsce przez wiele lat, ta nadal bylibyśmy tam nieobecni, a problem, który poruszam, byłby mniej uciążliwy. Ale na szczęście jest – i może być nadal – uciążliwy. Apeluję więc do obecnych władz PZJ – zajmijcie się jego rozwiązaniem. Póki czas!
Marek Szewczyk