PS – precyzuję
W ostatnim moim tekście stwierdziłem, że że zarząd nie miał prawa zakwestionować ważności podpisów delegatów rezerwowych. Chodzi o podpisy pod wnioskiem o zwołanie nadzwyczajnego zjazdu PZJ w celu odwołania obecnych władz.
Miałem na myśli sytuację, kiedy delegat rezerwowy złożył podpis podczas zjazdu – kiedy staje się pełnoprawnym delegatem. Okazuje się jednak, że wśród czterech delegatów rezerwowych nie wszyscy złożyli podpis w czasie zjazdu. Niektórzy – nie wiem dokładnie ilu – złożyli podpis już po zjeździe. A takich podpisów faktycznie nie można honorować, bo delegat rezerwowy już po zjeździe (gdzie miał pełne prawa), wraca do roli delegata rezerwowego, który takich praw nie ma.
W takiej sytuacji „salomonowe rozwiązanie” (jakie - piszę we wczorajszym tekście), na które zdecydował się obecny zarząd PZJ, okazuje się najlepszy rozwiązaniem.
Tak na marginesie – niedawno wybrany na rzecznika dyscyplinarnego PZJ Piotr Rachwał, prawnik z wykształcenia i zawodu, z którym dyskutowałem o tej sytuacji, przekonywał mnie, że podpis delegata rezerwowego byłby ważny jedynie wówczas, kiedy nie tylko zostanie złożony na zjeździe, ale na tymże zjeździe złożony na ręce zarządu. Podpis delegata rezerwowego złożony podczas zjazdu na wniosku, który zostaje złożony w PZJ wiele dnie po zjeździe traci już ważność.
No cóż, nie jestem prawnikiem. Nie zostałem jednoznacznie przekonany, że to pan Rachwał ma rację, ale też nie będę się upierał, że to ja mam rację. To w świetle tego, co napisałem kilka zdań wcześniej (że niektóre podpisy były składane po zjeździe) już nie ma większego znaczenia.
Teraz najważniejsze będzie to, co się okaże 10 stycznia. Ilu delegatów – bez względu na to, czy byli na ostatnim zjeździe, czy nie, a także bez względu czy już składali podpisy, czy nie – wyśle mail ze słowem „za”, albo „przeciw” zwoływaniu kolejnego zjazdu nadzwyczajnego celem odwołania władz PZJ.
Marek Szewczyk


