Przed zjazdem
No to się objawił nowy kandydat na prezesa – Wojciech Pisarski. Dla mnie to gorzej, bo każdy kolejny kandydat odbierze mi jakąś liczbę głosów. Ale to z mojego punktu widzenia. Z punktu widzenia środowiska to dobrze. Będzie większa możliwość wyboru. Chodzi wszak o to, aby na stanowisko prezesa nie wybrać:
• po pierwsze tego, który już nim był i dokonał więcej złego niż dobrego,
• po drugie królika wyciąganego z kapelusza.
Chodzi o to, aby wybrać kogoś z naszego środowiska. Kogoś, kto zna jego problemy, kogoś, kto nie będzie potrzebował roku czy dwóch, aby się w ogóle zorientować o co w tym wszystkim chodzi. Tego czasu nie mamy. Nowy prezes musi przystąpić do zdecydowanego działania od zaraz. Zresztą proszę pamiętać, że ten prezes będzie rządził rok i kilka miesięcy. Być może będzie mógł rządzić 5 lat i kilka miesięcy, ale pod warunkiem, że za rok i kilka miesięcy przejdzie pozytywną weryfikację. A o tej weryfikacji zadecyduje to, czego dokona przez ten rok i kilka miesięcy.
Spotkanie w Warszawie
Wojciech Pisarski zapowiedział, że swój program ogłosi w najbliższy weekend. W poniedziałek zaś ma się odbyć w Warszawie spotkanie delegatów WMZJ oraz – jak głosi komunikat - „działaczy jeździectwa i osób zainteresowanych dobrem polskiego sportu jeździeckiego”. Ponieważ jestem „zainteresowany dobrem polskiego jeździectwa”, powinienem na tym spotkaniu się zjawić. Niestety, tak się składa, że jest to sezon urlopowy i mamy akurat wykupiony wraz z żonę (nauczycielką akademicką) tygodniowy odpoczynek nad Morzem Śródziemnym. Przyjadę zatem prosto na zjazd.
A chętnie bym się z delegatami z mojego środowiska spotkał. Co prawda jeśli chodzi o mój program, nic się nie zmieniło. Zatem jeśli któryś z delegatów jeszcze go nie czytał, może go znaleźć albo na moim blogu, albo na stronie internetowej PZJ. Przy okazji, dziękuję zarządowi i sekretarzowi generalnemu, że go tam bez żadnych problemów umieścili.
Żałuję jednak, że na spotkaniu nie będę, bo być może padłyby jakieś pytania pod moim adresem i miałbym szansę odpowiedzieć na nie. Moja nieobecność to uniemożliwia, ale nie do końca. Na kilka pytań, które mogłyby paść i które zresztą już otrzymywałem z różnych stron, odpowiem teraz.
Za wcześnie
Ktoś pod moją deklaracją na blogu napisał, że OK, ale brakuje mu podania nazwisk osób, z którymi chciałbym pracować.
Oczywiście mam pomysł na to, jakich ministrów chciałbym zaproponować i czym mieliby się zajmować (bo jak pisałem, za błąd uważam, że w obecnym zarządzie nie jest powiedziane, kto za jaki obszar odpowiada), ale jest zdecydowanie za wcześnie, aby podawać ich nazwiska. Proszę pamiętać, że na zjeździe 3 sierpnia delegaci będą wybierać tylko prezesa.
Ktokolwiek zostanie nim wybrany, będzie miał mało komfortową sytuację: przez 2-3 miesiące będzie współpracował z obecnym składem zarządu, a potem następny zjazd być może przemebluje mu radę ministrów, że pozostaną przy tym porównaniu. Potem trzeba będzie zacząć współpracę z – być może – zupełnie nowymi ministrami.
Oczywiście, że byłoby lepiej, aby 3 sierpnia nie tylko wybrać nowego prezesa, ale także uzupełnić wakat, a na dodatek przeprowadzić głosowanie nad wnioskiem rady o votum nieufności dla pozostałej trójki, skoro taki wniosek padł i trzeba będzie się nim zająć. Z punktu widzenia czasu delegatów, kosztów, logistyki, tak byłoby najprościej.
Nie ryzykujmy totalnego chaosu
Jednak tak się nie da. Statut mówi wyraźnie: nadzwyczajny zjazd może obradować tylko nad sprawami, dla których został zwołany. Jeśli podejmie decyzje w innych sprawach, mogą one zostać oprotestowane przez obrońców obecnego zarządu. Przestrzegałbym zatem przed pokusą pójścia na skróty. Przed myśleniem: zjazd jest najważniejszą władzą i może wszystko.
Rozważmy scenariusz: większość delegatów podejmuje uchwałę, żeby głosowanie nad votum nieufności dla zarządu przeprowadzić na tym zjeździe. Trzech członków zarządu zostaje odwołanych. Powołane zostają zupełnie nowe władze: prezes + czterech nowych członków zarządu. Przegrani składają wniosek do sądu o unieważnienie zjazdu. Sąd potwierdza, że decyzje zjazdu były nieprawne, że są nieważne. Ale – jak wiemy – sądy w Polsce działają w ślimaczym tempie. Werdykt zapadnie, np. za 2 lata. Czyli dopiero za dwa lata dowiemy się, że zarząd (który i tak będzie nowy za rok i kilka miesięcy) wybrany 3 sierpnia był „nielegalny”. Zatem wszystko co uchwalił, wszystkiego jego decyzje są także nieprawomocne. Ależ mielibyśmy wówczas niewyobrażalny bałagan! I tak sytuacja jest niedobra, a ryzykować jeszcze taki totalny chaos?
Wierzę w dobrą wolę
Nie wolno nam popełnić takiego błędu. Niektórzy z czytających ten tekst bardzo się w tym momencie zdziwią. Jak to, piszę, że trzeba naprawiać błędy obecnego zarządu, więc jak sobie wyobrażam to naprawianie? Z tymże zarządem?
Po pierwsze – może wyglądam na bolszewika, dla którego cel uświęca środki, ale to pozory. Jestem legalistą. Statut – jaki by nie był – rzecz święta.
Po drugie – jestem przekonany, że z trzema członkami obecnego zarządu też się da naprawiać ich błędy. Na czym opieram swoje przekonanie? Na tym, że ci panowie, podobnie jak ja, działają w dobrej wierze. Chcą dobra polskiego jeździectwa. Będzie więc można ich przekonać, że popełnili błędy. Kiedy podejmowali te decyzje, nie wiedzieli jeszcze, jakie mogą one wywołać skutki. Teraz widać. Każdy się może pomylić. Ważne, aby się umieć do błędów przyznawać. Nie tkwić przy nich. Nie bronić ich, a myśleć, jak rozwiązywać problemy. Pod tym względem jestem dobrej myśli.
Prezes to nie car
A jak się nie da? Trudno. Kolejna szansa pojawi się dość szybko, bo zaledwie za 2-3 miesiące. Wtedy powiem głośno (o ile zostanę wybrany) – z tym panami nie da się pracować, wybierzmy zupełnie nowych.
A propos nowych. Łaska delegatów na pstrym koniu jeździ. Przecież nie jest powiedziane, że na tym „normalnym” zjeździe, który zakończy tę dziwaczną kadencję, czyli na tym poolimpijskim, delegaci wybiorą do zarządu ludzi wskazanych przez prezesa (ktokolwiek nim będzie). A przecież jest to przywilej zapisany w statucie i powinno stać się normą, że jak kogoś wybieramy na prezesa, to powinniśmy mu zaufać i głosować na ministrów, których on zaproponuje.
No cóż, życie niesie inne rozwiązania. Przez 15 lat działania na Kozielskiej bywałem w takiej konfiguracji, że nie zawsze człowiek pracował z tym, z którymi by chciał. Życie mnie nauczyło, że prezes stowarzyszenia sportowego nie może sam o wszystkim decydować. Jeśli chce osiągać wyznaczone cele, najpierw musi poświęcić dużo czasu i energii, aby do tych celów przekonać kolegów z zarządu. Że skuteczność w rządzeniu polega na umiejętności przekonywania do swojej koncepcji.
Czy przekonałem czytających – nie wiem. Czy przekonuje to delegatów – dowiem się 3 sierpnia. Do zobaczenia po urlopie.
Marek Szewczyk


