We wtorek 12 marca 2024 roku w wieku 92 lat zmarł Leszek Strzałkowski. Wielka postać państwowej hodowli koni oraz wyścigów konnych w Polsce. Jego szczegółowy życiorys można znaleźć na portalu „Legendy Polskiego Jeździectwa” prowadzonym przez Artura Bobera. Są tam też artykuły dokumentujące dokonania Pana Leszka jako hodowcy koni pełnej krwi angielskiej. Ja pozwolę sobie podzielić się z Państwem moimi wrażeniami sprzed lat, kiedy miałem do czynienia z panem Strzałkowskim.
Tak się złożyło, że jako kilkunastoletni chłopak po raz pierwszy pojechałem do Stadniny Koni Pruchna, aby spędzić tam letnie wakacje. Oficjalna nazwa brzmiała wówczas „Pruchna”, choć sama stadnina mieściła się w Ochabach, sześć kilometrów przed Skoczowem, przy trasie z Katowic. W Pruchnej była siedziba dyrekcji przedsiębiorstwa rolnego, któremu podlegało poza stadniną kilka innych gospodarstw. Zauroczony już wcześniej końmi, po tych pierwszych wakacjach „wsiąkłem” w nie już na całego. Przeszedłem wówczas porządną szkołę nauki jazdy konnej pod okiem Jana Czuża i przez kilka kolejnych wakacji wracałem do Ochabów już na całe dwa miesiące. Pracowałem jako masztalerz i jeździłem konno ile się dało na różnych koniach. Nawet na ogierach czołowych. Pierwszy pobyt w Ochabach, pod opieką starszego brata, miał miejsce bodajże w 1969 roku. W każdym razie pamiętam, że wówczas kierownikiem stadniny był jeszcze Zygmunt Kwarczyński. W następnym roku hodowlą koni angloarabskich francuskiego pochodzenia, bo te hodowano w Ochabach, kierował już Leszek Strzałkowski. I jego spotykałem przez kilka kolejnych lat, dopóki tam przyjeżdżałem na wakacje. Nie znałem go wówczas zbyt dobrze. Ja byłem kilkunastoletnim chłopakiem, a on dojrzałym mężczyzną, ja sezonowym masztalerzem, a on kierownikiem stadniny. Ale kilka rzeczy pamiętam. Po pierwsze, rzucało się w oczy, jak wielką wagę przywiązuje Pan Leszek do udziału ochabskich koni w wyścigach konnych. Często jeździł na tor wyścigowy na wrocławskich Partynicach, bo tam wówczas ścigały się konie półkrwi. I wracał rozpromieniony, bo angloaraby ochabskie biegały bardzo dobrze. Można powiedzieć, że wręcz dominowały. Aż po dwadzieścia kilka koni z każdego rocznika trafiało na tor. A Derby półkrwi wygrywały prawie rok po roku. Z tamtych czasów pamiętam takie nazwy derbistów bądź derbistek, jak: Valisella, Detto, Limba, Draga, Dempo, Vendetta, czy Darling. Niektóre z tych koni znałem, ale nie z toru, a jak już były ponownie w stadninie. Dla mnie, marzącego o sukcesach jeździeckich w skokach czy WKKW, ważniejsze były wyniki ochabskich koni na parkurach czy krosach. A te były przecież niemałe. Pamiętam, jak się ekscytowałem, że mogę jeździć na Roncevalu, który był wówczas ogierem czołowym w Ochabach. Na tym Roncevalu, na którym sukcesy na zagranicznych hipodromach odnosił Jan Kowalczyk. Dla mnie ważniejszy od wszystkich derbistów był na przykład Skok, na którym Zbigniew Ciesielski zajął 5. miejsce na mistrzostwach Europy w Moskwie. Tych pamiętnych mistrzostwach starego kontynentu wygranych przez Mariana Babireckiego na Volcie. Mało kto wie, czy pamięta, że na tychże samych ME startował Jan Kowalczyk na ochabskiej hodowli klaczy Elba (ale nie ukończył). I Skoka, i Elbę pamiętam z warszawskiej Legii, bo na ulicę Kozielską trafiłem po pierwszych wakacjach w Ochabach do szkółki prowadzonej prze kapitana Ludwika Pyrowicza z listem polecającym od Jana Czuża. Nawiasem mówiąc na niedużej Elbie ćwiczyliśmy woltyżerkę. Z ochabskich koni Jan Kowalczyk rozsławiał potem jeszcze takie konie, jak Intelekt czy Darlet. Na tym ostatnim zdobył trzy z piętnastu tytułów mistrza Polski. A Darleta pamiętam z Ochabów, jak po powrocie z toru wyścigowego został przydzielony Czesławowi Kidoniowi (syn koniuszego) i szybko się okazało, że ten charakterystyczny koń ze przekrzywioną głową ma talent do skoków. Pamiętam z Ochabów młodego Dariusza. Jako dwuipółletni, duży jak na tamte lata (chyba 168 albo 169 cm) sprawiał kłopot, bo przeskakiwał ogrodzenia i wpadał na pastwisko klaczy. Przestał więc być wypuszczany na pastwisko z innymi ogierkami. Został zajeżdżony i wdrażany do jazdy sportowej. Potem, po Zakładzie Treningowym, trafił do jeźdźców kadry WKKW. Leszka Strzałkowskiego bardziej ekscytowały sukcesy hodowanych przez niego angloarabów na torze wyścigowym niż wyniki sekcji jeździeckiej działającej przy stadninie. Na jeżdżących w tej sekcji zawodników, a byli to młodzi masztalerze, często synowie starszych pracowników, np. koniuszego czy podkoniuszych, mówił z przekąsem „steinkrausy” (słynny amerykański skoczek William Steinkraus, zdobywca złotego medalu w skokach na IO w Meksyku 1968 na koniu Snowbound). Ale sam potrafił jeździć konno w siodle sportowym. Mam w oczach taki obrazek, jak pan Leszek na ogierze Dempo (derbista, syn derbisty xx Hippiasza) prowadzonym na czarnej wodzy zmieniał nogę w galopie co cztery foulee z przejściem do stępa. Pokazał, że można w pełni panować nad bądź co bądź pełnym temperamentu ogierem (Dempo trochę krył w Ochabach). Trochę to kontrastowało z jazdą na hura niektórych ochabskich „steinkrausów”. Dopiero po latach zrozumiałem skąd ten wyścigowy „przechył” u hodowcy koni półkrwi, których głównym przeznaczeniem miał być sport jeździecki. Wcześniej niewiele wiedziałem o tym, że Leszek Strzałkowski był przez kilka lat jeźdźcem specjalizującym się w wyścigach przeszkodowych. Było to po ukończeniu przez niego Zootechniki, kiedy podjął pracę w dziale tzw. Selekcji w instytucji o nazwie Państwowe Tory Wyścigów Konnych (PTWK). A pracę tę (i na Służewcu, i na Partynicach; 1955-1959) łączył ze startami w gonitwach przeszkodowych. Startów tych było około 100, z czego 40 wygrał. Ścigał się nawet na torze w Pardubicach, ale zaszczytu startu w Wielkiej Pardubickiej nie dostąpił. Ścigał się tam m. in. w 1956 roku, kiedy Marian Babirecki na Baraczu zajął 2. miejsce w Wielkiej Pardubickiej. Potem nastąpił długi okres pracy w państwowych stadninach koni półkrwi. Były to nie tylko Ochaby (w dwóch nawrotach), ale także Udórz, Walewice oraz Stubno – także w dwóch nawrotach. Za tym drugim (1982-2006) jego miłość do wyścigów konnych oraz do koni wyścigowych mogła rozkwitnąć w pełni, kiedy doszło do reorganizacji w tej stadninie. Konie półkrwi zostały przesunięte do Kalnikowa, a w samym Stubnie utworzona została nowa, kolejna w Polsce stadnina folblutów. Pierwsze źrebaki pełnej krwi urodziły się tam w 1988 roku, a pierwszy stubieński rocznik pojawił się na torze wyścigowym w 1990 roku. I niebawem rozpoczęła się dekada sukcesów koni wyhodowanych przez Leszka Strzałkowskiego. Pierwsze Derby dla Stubna wywalczył w 1992 roku Barbakan (Czubaryk – Bandera po Mehari), ale nie w Polsce, a w Czechosłowacji (ostatnie Derby w Czechosłowacji, bo w 1993 roku kraj ten rozpadł się na Czechy i Słowację). Barbakan dobrze potem biegał w gonitwach przeszkodowych, wygrał m.in. Nagrodę Łaby (Cena Labe) w Pardubicach. Rok później Derby na Służewcu wygrał Durand (Juror – Dunkierka po Pyjama Hunt). Do zwycięstwa poprowadził go wówczas mało znany dżokej Mirosław Pilich, a przygotowała trener Dorota Kałuba. I to z jej nazwiskiem (i pracą trenerską) związane są kolejne spektakularne wygrane koni ze Stubna. W 1994 roku Derby wygrał Limak (Dixieland – Limeira po Beauvallon) pod Bolesławem Mazurkiem. Trzy lata później triumfował siwy Mustafa (Winds of Light – Muscari po Euro Star) pod nieodżałowanym Tomaszem Dulem. Nie sposób wymienić wszystkich wyróżniających się na torze koni ze Stubna. Ale klaczy Daxi (Dixieland – Da Passa po Parysów) nie można pominąć. Wygrała Oaks w 1994 roku. Dwa lata później w tej najważniejszej gonitwie dla klaczy triumfowała jej półsiostra (po Revlon Boy) – Daghara. Była też druga w Wielkiej Warszawskiej. Daxi okazała się też świetną matką. Jej syn Da Xian (po Who Knows) okazał się wyśmienitym sprinterem (7 gonitw imiennych), a inny syn - Dalfors (po Enjoy Plan) wygrał Grand National Steeplechase w Sztokholmie. I pozostańmy przy tego typu gonitwach. Cieszymir (Enjoy Plan – Cieniawa po Beauvallon) dwukrotnie triumfował w Nagrodzie Łaby, a w Wielkiej Pardubickiej zajął 3. miejsce. Duce (Enjoy Plan – Dunava po Dixieland) dwukrotnie triumfował w innej pardubickiej gonitwie – Nagrodzie Paramo. Jak to było możliwe, że w tak krótkim czasie nowopowstała stadnina zaczęła dostarczać tak wartościowe konie wyścigowe? Kiedy pewnego razu zadałem to pytanie Leszkowi Strzałkowskiemu, odpowiedział – to za sprawą specjalnego kamienia. Jakiego kamienia – zdziwiłem się? Pan Leszek wyjaśnił, że w stajni ma duży kamień, na którym siada w porze karmienia koni. Innymi słowy – po prostu kontrolował pracowników, czym i jak karmią konie. Oczywiście odpowiednie żywienie jest bardzo ważne, zwłaszcza u młodych koni począwszy od źrebaka aż do odejścia na tor włącznie. Wiadomo – folbluty to rasa szybko dojrzewająca. Ale w tej odpowiedzi było sporo kokieterii, czy krygowania się. Te sukcesy nie byłyby możliwe bez wielkiego zaangażowania w wielu innych obszarach oraz bez hodowlanego nosa. Czyli talentu do wybierania klaczy do stubieńskiego stada oraz talentu do dobierania ogierów do tychże klaczy. Przecież wiadomo, że inne stadniny państwowe, skąd pochodziły klacze-założycielki w Stubnie, nie sprzedawały swych najlepszych okazów. Te mniej cenne, czy mniej cenione, które wybierał Pan Leszek, okazały się pod jego kuratelą bardzo cenne w Stubnie. Niestety, dekada sukcesów się skończyła. A powodem była prywatyzacja stadniny (2003). Nowi, prywatni właściciele nie mieli – jak się okazało – pomysłu na kontynuację dobrej passy. Zaczęła się równia pochyła i stadnina praktycznie przestała istnieć w 2006 roku. Niestety, wszystko to na oczach tego, który tę stadninę stworzył i tchnął w jej życie tyle pozytywnej energii. Dał jej tyle sukcesów. W ostatnim czasie pożegnaliśmy innych hodowców, którzy zapisali piękne karty w państwowych stadninach - Michała Maciejewskiego i Urszulę Białobok. Teraz żegnamy Leszka Strzałkowskiego. To są smutne akcenty nieuchronnego zmierzchu państwowej hodowli koni. Tamte czasy stają się historią. Marek Szewczyk
|