Nie kciuki a umowa
Wrócę jeszcze do mojego poprzedniego tekstu, a konkretnie do części dotyczącej ewentualnego udziału Polaka (Polaków) w którejś z konkurencji jeździeckich na IO w Rio. Zdumiał mnie bowiem wpis na blogu Bartosza Jury. Chodzi mi o słowa:
Beata Stremler powróciła do gry o kwalifikację olimpijską. Styl i forma Rubicona napawają optymizmem. Teraz musimy tylko trzymać kciuki, żeby zdrowie dopisało i żeby właściciele konia nie sprzedali go przed Rio ...
Konkretnie chodzi mi o to „trzymanie kciuków”.
Bartosz Jura dał się poznać jako człowiek, który jest za tym, aby wszystko było zapisane w regulaminach, w przepisach i aby tego bezwzględnie przestrzegać. Mam go za człowieka do bólu konkretnego. Zdumiałem się więc czytając, że problem, czy ewentualnie Rubikon zostanie sprzedany przed IO, czy nie, chce pozostawić kwestii naszej nadziei. No bo jeżeli mamy za to ściskać kciuki, to znaczy, że nie mamy na to żadnego wpływu i możemy się tylko modlić, aby wszystko poszło po naszej myśli.
Jeżeli „nas” rozumieć jako polskie jeździectwo, czy Polski Związek Jeździecki, to nie może to być kwestia czyjeś dobrej woli bądź jej barku. To jest kwestia umowy!
Nie wyważajmy otwartych drzwi
Nawet dużo bogatszych federacji jeździeckich od naszej nie stać na to, aby ten drogi sprzęt, jakim są konie (przepraszam za to odhumanizowane określenie) kupować i dawać zawodnikom. Nawet w USA i Francji (posłużę się tymi dwoma przykładami, bo je znam) tamtejsze federacji wypracowały w tej kwestii pewien mechanizm. W kwestii zabezpieczenia się przed ewentualnym sprzedaniem konia, w którego starty inwestuje dana federacja. Tym mechanizmem jest umowa między federacją a właścicielem konia, na którym jeździ zawodnik będący w kadrze narodowej. Zawodnik, który wraz tym koniem jest potencjalnym czy to olimpijczykiem, czy uczestnikiem ME bądź MŚ, czy wreszcie uczestnikiem Pucharów Narodów. Umowa mówi, że do określonego terminu właściciel konia zobowiązuje się nie sprzedać konia, a gdyby go jednak sprzedał, to zwróci federacji te koszty, jakie federacja poniosła na jego starty. Najczęściej są to umowy krótkoterminowe, typu na 2-4 lata i najczęściej kończą się z chwilą zakończenia igrzysk olimpijskich.
Te umowy zabezpieczają interesy federacji i są dobrowolne. Jeśli jakiś właściciel konia będącego w kręgu zainteresowania trenera kadry nie zgodzi się na taką umowę, to trudno. Po prostu starty tego konia nie będą dofinansowane z kasy federacji i tyle.
Mówiłem o tym na zjeździe PZJ w swoim wystąpieniu jako kandydat na prezesa. Mówiłem w tym kontekście, że nie musimy wyważać otwartych drzwi. Wystarczy sięgnąć po sprawdzone i działające gdzie indziej wzorce. Mówiłem o tym, że wzór takiej umowy z amerykańskiej federacji przekazałem Henrykowi Święcickiemu, który dostał zadanie opracowania takiej umowy na potrzeby PZJ. Wypominałem kol. Święcickiemu, że się z tego zadania nie wywiązał.
Uderz w stół a nożyce się odezwą
Kto wtedy zareagował i to w sposób histeryczny? Ojciec pewnego zawodnika-kadrowicza. Zawodnika, który dopiero co sprzedał do USA konia za sumę zapewne sześciocyfrową. Konia, na którym miał szansę wystartować w finale Pucharu Świata. Ojciec, który – tak się składa – jest jednocześnie menedżerem skoków.
Ten epizod ze zjazdu dobrze ilustruje największy problem naszego środowiska - konflikt interesów. Ojciec zawodnika, który jest w kadrze, nie powinien pełnić żadnej funkcji kierowniczej w PZJ, a już zwłaszcza w konkurencji, jaką uprawia jego syn. Zawsze bowiem ktoś funkcyjny będzie myślał w pierwszej kolejności w kategoriach co jest korzystne dla mojego syna, a dopiero w drugiej – co jest korzystne dla organizacji, którą reprezentuję. A to nie zawsze jest tożsame.
Do tej sytuacji pasują jak ulał słowa, cytuję:
Gdzie w grę wchodzą jakieś małe interesiki grup zawodowych, ja to nazywam syndykatów zawodowych, które gdzieś historycznie powstały. Gdzie próba jakiegokolwiek zamachu na ich bezwład funkcjonowania wywołuje wręcz histeryczne reakcje.
Kto to powiedział? Obecny prezes PZJ Michał Szubski.
Panie Prezesie, jak już pisałem, ma Pan w tej kwestii rację. Mam też nadzieję, że te przypadki „interesików grup zawodowych” czy jak w tym wypadku – grup rodzinnych, dostrzega Pan nie tylko w całym środowisku, ale także pod swoim bokiem. Wśród ludzi funkcyjnych, z którymi przychodzi Panu działać.
Tę nadzieję, że obecny prezes PZJ dostrzega ten największy problem naszego środowiska, opieram na tym oto fragmencie wywiadu, jakiego udzielił portalowi internetowemu „Świata Koni”:
Oto pytanie dziennikarza:
Czy nie widzi Pan konfliktu w sytuacji, w której Sekretarz Generalny pracuje jako budowniczy parkurów na zawodach?
A oto odpowiedź prezesa:
Dostrzegam tę sytuację jako niekomfortową dla zarządu i dla mnie jako jego prezesa. Do końca roku nie chciałbym tego burzyć. Ale oceniam ten fakt jako potencjalne pole konfliktu interesów i sumienia Sekretarza Generalnego i dlatego chciałbym pomóc mu uniknąć tego konfliktu.
Dlaczego naprawianiem błędów można się zająć dopiero od nowego roku kalendarzowego – tego nie rozumiem, ale pozytywne jest to, że Pan Prezes te błędy dostrzega. Trzymajmy kciuki, aby udał mu się je naprawić.
No i znowu te kciuki. A jednak od myślenia życzeniowego nie udało się uciec.
Marek Szewczyk


