Wybory a wybory
Byłem gościem na zjeździe sprawozdawczo-wyborczym Polskiego Związku Hodowców Koni. Przysłuchiwałem się wystąpieniom dwóch kandydatów na prezesa i tak sobie myślałem, dlaczego w tych dwóch środowiskach – czyli jeździeckim i hodowców koni – które są tak bliskie sobie, wybory wyglądają zupełnie odmiennie.
W PZHK dwaj kandydaci: Paweł Mazurek i Jacek Soborski (wymieniam ich w kolejności alfabetycznej). Obaj są autentycznymi hodowcami koni. Obaj są działaczami PZHK (byli w poprzednim zarządzie, choć tam dobór członków tego ciała wygląda inaczej niż w PZJ), obaj działali wcześniej w strukturach okręgowych związków hodowców koni. Obaj sensowni. Obaj w swoich wystąpieniach przedstawili zarys programu, jaki chcieliby realizować.
Jednym słowem – normalne wybory polegające na wybraniu jednego z dwóch kandydatów wywodzących się z tego samego, „swojego” środowiska.
Jak to w demokracji, jeden zyskał większe poparcie delegatów i wygrał. Nie wiem, czy Paweł Mazurek będzie lepszym prezesem niż byłby nim Jacek Soborski, ale patrząc z punktu widzenia PZJ, to lepszy wybór. Lepszy, bo uznanie zyskał człowiek, który jeszcze niedawno był czynnym sportowcem, a jak startował w powożeniu zaprzęgami dwukonnymi, to miał w zaprzęgu wyhodowane przez siebie konie. Jest to zatem osoba, która powinna lepiej rozumieć potrzeby sportu i konieczność bliskiej współpracy obu tych środowisk.
Poprzednie wybory w PZHK były podobne pod tym względem, że delegaci wybierali kogoś ze swojego grona. A jak wyglądały wybory prezesa w Polskim Związku Jeździeckim?
Aby pozostać tylko przy dwóch ostatnich.
Łukasz Abgarowicz nie był ze środowiska jeździeckiego. Choć z końmi miał kiedyś sporo do czynienia, gdyż przez wiele lat był trenerem koni wyścigowych na Służewcu, w sporcie jeździeckim nie funkcjonował. Dlaczego został wybrany? Oczywiście nie dlatego, że był kiedyś trenerem na Służewcu, ale dlatego, że w momencie wyboru był senatorem rządzącej wówczas Platformy Obywatelskiej. Wybierający go delegaci liczyli na to, że będzie skuteczny w pozyskiwaniu sponsorów, a poza tym dali się uwieść, że teraz będzie nowocześnie, bo rządy Marcina Szczypiorskiego zaczęły się im już jawić jako przaśnie, anachroniczne.
Trzeba przyznać, że prezes Abgarowicz wespół z wiceprezesem Rafałem Wawrzyniakiem sporo pieniędzy od sponsorów pozyskali, ale mieli też wyjątkowy „talent” do ich wydawania. Trzeba tu przypomnieć, że „unowocześnienie” działania PZJ i przygotowanie „produktów” do późniejszego oferowania potencjalnym sponsorom doprowadziło do tego, że pierwszy rok swoich rządów (2013) wspomniana dwójka (bo pozostała trójka była tylko bezbarwnym tłem) zamknęła rekordowym w historii PZJ deficytem 597 017 zł. Biorąc pod uwagę, że „skonsumowane” zostało 222 550 zł „górki”, jaką zostawił prezes Szczypiorski, daje to w sumie roczne wydatki na poziomie 819 567 zł. Dużo!
Dużo też kosztowało wprowadzanie transmisji z cyklu Grand Prix Wolnej Polski do telewizyjnej Jedynki. No i Artemor. Do dziś nie rozliczona i nie zakończona sprawa. System przepłacony w sposób skandaliczny.
Ostatnie wybory prezesa – sierpień 2015. Delegaci mają do wyboru trzy kandydatury, dwie ze środowiska jeździeckiego i jedną spoza niego. Wybierają tę spoza. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Może ponownie zadziałał mechanizm – bardzo silne w naszym środowisku oczekiwanie na zewnętrzne pieniądze – że były prezes dużej państwowej firmy (PGNiG) sprawi, że strumień pieniędzy od sponsorów ponownie zasili kasę Związku? Czy Michał Szubski sprawił, że ten strumień się pojawił? Czy sprawił, że wyniki sportowe się poprawiły? Czy sprawił, że biuro PZJ lepiej sprawuje swoją funkcję usługodawczą wobec środowiska? Na te pytania niech każdy sobie odpowie sam.
Ja ciągle nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego w naszym, jeździeckim środowisku wybór primus inter pares* musi polegać na tym, aby koniecznie znaleźć kogoś spoza środowiska.
Marek Szewczyk
*) Primus inter pares – po łacinie:"pierwszy wśród równych sobie". Określa się w ten sposób osobę, która ma pewien autorytet wśród pozostałych członków grupy, do której należy, jednak nie wiąże się on z żadnymi specjalnymi przywilejami. Czasem określa się w ten sposób osobę, która jest nieoficjalnym liderem danej grupy. W polityce tak zwykło się określać premiera rządu.