Strona startowa | O mnie | Blog | Linki | Napisz do mnie
 
Archiwa
 

Archiwa

A to ja
 

Marek Szewczyk fot. Włodzimierz Sierakowski


Marek Szewczyk

O Janie Kowalczyku moje trzy grosze

Nadesłany przez Marek Szewczyk 25.03.2020, 23:30:00 (2092 odsłon)

Z wielkim zainteresowaniem czytam wspomnienia o Janie Kowalczyku zamieszczane na portalu Tylkoskoki. Najpierw Marian Kozicki, potem Wiesław Hartman, a teraz Bohdan Sas-Jaworski. Ciekawe, kto następny sięgnie po pióro?

 

Jan Kowalczyk był najwybitniejszym polskim jeźdźcem okresu powojennego i z pewnością zasługuje na te specjalne względy. A dziś, w czasach wirusowej smuty i przymusowego zamknięcia w domach, czyta się to tym chętniej. Pozwolę sobie i ja podzielić się z Państwem moimi wspomnieniami i przemyśleniami związanymi z Jankiem Kowalczykiem.



Przepraszam za tego „Janka”, ale już w mocno dorosłej fazie mojego życia byłem z nim na „Ty”, choć dzieliła nas spora różnica wieku.

 

Kiedy go poznałem, a właściwiej będzie powiedzieć -  zobaczyłem po raz pierwszy na obiekcie Legii Warszawa przy ul. Kozielskiej 4a, był rok 1969 albo 1970. Trafiłem wówczas do szkółki jeździeckiej prowadzonej przez kpt. Ludwika Pyrowicza. Miałem 16 czy 17 lat (nie pamiętam dokładnie), a nabór do szkółki Sekcja Jeździecka Legii przeprowadzała wśród młodszych (chyba 13-14 lat). Ale ja miałem list polecający do mjr. Wiktora Olędzkiego od jego ucznia, Jana Czuża, instruktora w SK Pruchna-Ochaby, gdzie zaczynałem i dzięki tej protekcji mnie przyjęto. Jan Kowalczyk miał wówczas 28 lub 29 lat. Był już niekwestionowaną gwiazdą polskiego jeździectwa, jeźdźcem nr 1 w Sekcji Jeździeckiej klubu Legia Warszawa.

 

Wówczas oglądałem go rzadko i tylko z daleka. Jednak z czasem poznałem bliżej. W 1978 roku, na ostatnim roku studiów, miałem sporo wolnego czasu i ponownie zacząłem jeździć na Kozielskiej. Ponownie, bo po szkółce, kiedy zdałem egzamin na juniora, ale nie było dla nas koni i mogliśmy tylko spełniać rolę ruszającego konia któregoś z seniorów, kogo akurat tego dnia nie było na treningu, szybko zrezygnowałem z jeżdżenia na Kozielską. Potem przez wiele lat jeździłem tylko w wakacje, które spędzałem w Ochabach, pracując jako masztalerz, a na studiach, w czasie wakacji jeździłem w Łącku, a podczas półrocznych praktyk – w Liskach.

 

Drugi obszar, na którym miałem przez wiele lat kontakt z Janem Kowalczykiem, to zawody jeździeckie, te rozgrywane w Polsce. Przede wszystkim CHIO Olsztyn czy mistrzostwa Polski. Bo jak zacząłem pracować w „Koniu Polskim”, to moją „działką” stał się sport jeździecki, a potem podczas pracy w redakcji sportowej telewizji – także nie opuszczałem żadnych CSI, CSIO w Polsce czy MP.

 

Ale wróćmy do tego mniej więcej półrocznego okresu, kiedy w 1978 roku regularnie jeździłem na Kozielskiej. Wraz z aktorami, Henrykiem Machalicą i Tadeuszem Somogim, którzy podobnie jak ja byli członkami Sekcji Jeździeckiej, stanowiliśmy grupkę chętnych amatorów, którzy dostawali do ruszania wolne akurat konie. Ja najczęściej silnego i ciągnącego jak smok folbluta  Doritta (po Dorpacie), który już dużą karierę skokową miał za sobą. Jeździliśmy przed południami, w tym samym czasie, co Jan Kowalczyk i Marian Kozicki, razem z nimi, na tym samym piaskowym placu treningowym, albo w lasku na Kole. Wówczas miałem okazję przyjrzeć się bliżej zwyczajom Janka.

 

Jak przychodził do stajni, zaczynał od inspekcji boksów, w których stały jego konie. Jak zobaczył bobki, to łapał podbierak i je wyrzucał. Jak trzeba było – poprawiał ściółkę, albo dorzucał słomy. W stajni był bardzo spokojny i przyjazny dla koni.

Ale jak już wsiadał na konia, to nie miał on lekko z Jankiem. Trening, to był trening, a nie zabawa. Konie musiały być mu całkowicie podporządkowane. Pamiętam takie małe kółko w lasku, gdzie szkolił konie: galop – stój – kilka kroków stępa – ponownie galop. Albo: galop - zatrzymanie - galop i temu podobne. Jego konie chodziły jak w zegarku. Był bardzo wymagający w stosunku do nich, ale nigdy nie widziałem sytuacji, aby był brutalny.

 

Na czym polegała jego wielkość? Dlaczego przerastał wszystkich krajowych rywali o głowę, a z tymi zagranicznymi gwiazdami, choć dosiadały o wiele lepszych koni niż on, też często wygrywał?

Po wielu latach obserwowania go uważam, że jego wielki talent – poza oczywiście pracą, bo tej się nigdy nie bał i trenował sumiennie – zasadzał się na dwóch elementach: odporność nerwowa i oko.

 

Im wyższej rangi zawody, tym bardziej jego rywalom drżały łydki, a on – jakby dostawał turbodoładowanie. Sportowa walka była jego żywiołem. Wznosił się wówczas na szczyty. Był lepszy niż podczas treningów. I to jest coś, co cechuje największych mistrzów.

 

Najlepiej to było widać podczas mistrzostw Polski. Z 15 tytułów mistrza Polski w skokach przez przeszkody, 4 wywalczył na Blekocie xx (Dar es Salam – Blume po Jawor II) hodowli SK Kozienice. Średniego kalibru (162 cm w kłębie), nerwowy folblut. W tych latach, kiedy go dosiadał, jego rywale mieli lepsze konie. Piotr Wawryniuk - Poprada, Stefan GrodzickiBiszkę xx, Marian KozickiBronza xx, Antoni PacyńskiChrenowską, Rudolf MrugałaFarsę, Stefan StanisławiakButana i Schedę. Śmiem twierdzić, że wszystkie te konie były lepsze niż Blekot. Dość przypomnieć, że Poprad i Bronz brały udział w dwóch igrzyskach olimpijskich (Meksyk i Monachium), a Biszka w Monachium. A jednak to Janek częściej stawał na najwyższym stopniu podium MP, a jego koledzy i rywale tylko po razie: Wawryniuk z Popradem w 1971, a Kozicki z Bronzem w 1972.

 

Podobnie było w późniejszych latach, kiedy Jan Kowalczyk zdobywał tytuły mistrzowskie (trzy) na Darlecie xo (Arlet – Dayalla po Valentin)  hod. SK Pruchna-Ochaby, czy na Artemorze xo (Eros xx – Artemiza po Equator) hod. SK Janów Podlaski – też trzy. Jego największymi rywalami byli wówczas Wiesław Hartman z Nortonem xx, Henryk Hucz z Bertynem, Hubert Szaszkiewicz z Rozmarynem, Bohdan Sas-Jaworski z Bremenem, Krzysztof Ferenstein z Kobryniem czy Janusz Bobik z Szampanem. Ale w tych ośmiu latach (1975-1982) tylko dwa razy ktoś inny został mistrzem: w 1976 – Hucz na Bertynie, a w 1981 – Ferenstein na Kobryniu.

 

Nawet gdy Janek zdobywał ostatni tytuł mistrzowski – w Łobzie w 1986 roku – dosiadał dobrego, ale nie wybitnego Harlema xo (Sekwestr – Hala po Cekwart) hod. SK Walewice. A kto był drugi i to na jakim koniu? Grzegorz Kubiak na wybitnym Arcusie xx.

 

A oko? Widzenie odległości do przeszkody to jest coś, co można poprawić nieco w treningu, ale najpierw trzeba to mieć. Jak się tego nie ma, można wylać hektolitry potu na treningach, można dosiadać wybitnych koni, a wielkich sukcesów nie będzie się mieć. Jan Kowalczyk się z tym urodził. Dostał ten dar od boga, albo – jak ktoś jest niewierzący – dostał ten dar od natury.

 

Potwierdzają to w swoich wspomnieniach Marian Kozicki i Wiesław Hartman. Nieco z zazdrością (zresztą zrozumiałą) mówią o tym, jak łatwo wszystko Jankowi przychodziło. Jak niewiele uwag mieli do niego trenerzy. Urodzony talent.

 

No i jeszcze coś – przepraszam za określenie – małpia zręczność. Jan Kowalczyk bardzo dobrze sobie radził na małych, nerwowych, dynamicznym koniach. Ktoś kto sam skacze lub skakał na takich koniach o bardzo szybkim odbiciu, wie, jak trudno nadążyć za nimi z ciałem. Jak łatwo zostać za ruchem. Jak trudno zapanować nad takim koniem po skoku i naprowadzić go w odpowiednim rytmie na następną przeszkodę, podyktować mu właściwe miejsce odskoku. Janek to potrafił jak nikt inny.

 

W największym stopniu takim koniem, niedużym, ale niezwykle dynamicznym, był ten, na którym Jan Kowalczyk odniósł największy sukces - Artemor. Pamiętamy złoty medal olimpijski indywidualnie plus srebrny zespołowo na IO w Moskwie. Ronceval, Drobnica, Darlet, Prymula, Gruzja czy w pewnym stopniu Blekot – były podobne.

  

Ale Jan Kowalczyk potrafił też dobrze sobie radzić na kalibrowych koniach. Jeden z tytułów mistrzowskich (w 1984 r.) zdobył na masywnym Festynie, dobrze sobie radził na podobnego kalibru Murzynku xx czy na Bertynie. Tego ostatniego wypożyczono dla niego przed igrzyskami olimpijskimi w Montrealu, do których mieli się przygotowywać nasi wukakawiści oraz indywidualnie tylko jeden skoczek, czyli właśnie Jan Kowalczyk.

 

Przytoczę taką anegdotę. Jan Kowalczyk na tych małych nerwowych koniach jeździł skutecznie, ale często nie wyglądało to ładnie. Latające łydki, odstające kolana, przyklejanie się do szyi konia itp. Jednym słowem – w stylu, jakiego nie należałoby pokazywać młodym adeptom jako ten do naśladowania. Wręcz przeciwnie – jako ten styl, którego należałoby unikać. Z tego był znany.

 

A gdy wraz z Bertynem pojechał na zawody – bodajże do Walldorfu – i tam zdobył nagrodę dla najlepiej stylowo jeżdżącego zawodnika, Eryk Brabec, ówczesny sekretarz generalny PZJ nie mógł w to uwierzyć. A ja pamiętam jak dziś, też byłem zaskoczony. Jak zobaczyłem Janka na Bertynie na jakichś zawodach kontrolnych na wiosnę 1976 roku. Bodaj w Łącku. Najpierw obserwowałem rozgrzewkę nadzorowaną przez Mariana Kowalczyka, z którym Janek się świetnie rozumiał, a potem przejazd w konkursie, bodaj 145 cm. Faktycznie, wyglądało to tak, jakby jechał konkurs na styl. Nie było się do czego przyczepić. Piękna, spokojna jazda, z wzorowym ułożeniem łydek i całego ciała w skoku. Jakby inny Jan Kowalczyk. On potrafił wszystko.

 

No może jednak nie wszystko. Nie był dobrym trenerem. Niecierpliwił się, jak ktoś czegoś nie potrafił wykonać. Nie mógł tego zrozumieć, że komuś coś nie wychodzi. Przecież to proste – trzeba przyłożyć łydkę i już. Dla niego to było coś wrodzonego. A jak tu komuś wytłumaczyć coś, co się wykonuje odruchowo, bez zastanowienia?

 

I na koniec inna historia, której głównym bohaterem jest Marian Kozicki, ale Jan Kowalczyk także jest w niej obecny. To był wspomniany już przez mnie rok 1978. Po jeździe stępujemy koni. Rozmawiam z Marianem Kozickim. Rozmowa jest o zbliżających się za dwa lata igrzyskach olimpijskich. Kto z Polaków i na jakim koniu może na nie pojechać. Pamiętam, że Marian Kozicki bez zastanowienia wymienił dwie pary: Wiesława Hartmana i Nortona oraz Janusza Bobika i Szampana. Następnie wymienił Kobrynia (wówczas miał zaledwie 8 lat, ale już pokazał wielki potencjał), tylko pod kim? Stefan Grodzicki już nie żył – zginął w wypadku samochodowym w 1976 roku. No i czwarta para, którą dopiero należałoby stworzyć. Czyli Jan Kowalczyk, który wówczas nie miał konia nadającego się na igrzyska, i Artemor (wówczas 9-letni), na którym wówczas startował Franciszek Szyszkowski z Sopotu. Ale była dla Mariana oczywiste, że Artemor to koń idealny dla Janka Kowalczyka. No i płk. Antoni Łuczyński, szef SJ CWKS Legia włożył wiele wysiłku, aby Artemora kupić.

 

I za dwa lata ekipa olimpijska tak właśnie wyglądała, a właściwie miała wyglądać. Na Kobryniu miał startować Marian Kozicki, który na nim jeździł bodajże już przez 12 miesięcy, po tym, jak trener Marian Kowalczyk wyrzucił ze zgrupowania olimpijskiego w Drzonkowie Krzysztofa Ferensteina. Miał, bo tuż przed igrzyskami Kobryniowi odnowiła się kontuzja.

 

Ostatecznie trener Marian Kowalczyk zdecydował, że Marian Kozicki wystartuje na Bremenie, na którym na co dzień jeździł Bohdan Sas-Jaworski, a który pojechał do Moskwy jako rezerwowy w ekipie. Ta decyzja napsuła wiele krwi wielu ludziom w Polsce i była brzemienna w skutki.

 

Z jednej strony w skutki sportowe. W drugim nawrocie Kozicki na Bremenie miał tylko 4 pkt. karne – był najlepszy w polskiej ekipie - i walnie się przyczynił do zdobycia przez nasz zespół medalu. Ale pierwszy nawrót – 33,5 pkt. karnego - był z kolei najgorszy i mógł przyprawić o palpitację serca.

 

Inne skutki nastąpiły po igrzyskach, kiedy na Mariana Kowalczyka spadły gromy (zamiast pochwał), w konsekwencji czego wyjechał na wiele lat za chlebem do Berlina.

 

Pozwolę sobie w tym miejscu na osobistą nutę. Uważam, że trener miał prawo podjąć taką decyzję, aby przed konkursem drużynowym konia zawodnika rezerwowego przesunąć pod zawodnika, którego bardziej cenił. Ale potem, w konkursie indywidualnym powinien już pozwolić pojechać na Bremenie jego stałemu jeźdźcowi, powinien pozwolić wystartować zawodnikowi rezerwowemu. Gdyby tak postąpił i wilk byłby syty, i owca cała. A poza tym polskie skoki być może nie straciłyby trenera Mariana Kowalczyka.

 

Ale to tak na marginesie tego wspomnienia o najwybitniejszym polskim jeźdźcu epoki powojennej.

Marek Szewczyk

Wersja do druku Powiadom znajomego o tym artykule Utwórz .pdf
Tagi: Artemor   Jan Kowalczyk   Blekot   IO Moskwa   Darlet  
 
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.

Autor Wątek
Gość
Wysłano: 01.04.2020, 21:34  Uaktualniono: 02.04.2020, 3:51
 wybitni jezdzcy....
Panie Marku pozdrawiam Pana bardzo serdecznie.ps Pana Marka Szewczyka też
Odpowiedz

Autor Wątek
Gość
Wysłano: 31.03.2020, 17:53  Uaktualniono: 01.04.2020, 12:51
 Wybitni jeźdźcy, wybitne konie
Marku, piękne wspomnienie o Janku, innych polskich jeźdźcach, ale też wspomnienie o wspaniałych koniach, które rodziły się w polskich stadninach państwowych. Mamy teraz wspaniałych jeźdźców, ale żaden z nich nie jeździ na polskim koniu. Polską hodowlę można podnieść z upadku. Trzeba na to 15-20 lat i potrzebny jest Holding. Idea powstała, można ją dyskutować w szczegółach, ale najpierw trzeba wierzyć. Pozdrawiam
Marek Grzybowski
Odpowiedz
Dodaj komentarz
Zasady komentowania*
Zawsze akceptuj komentarz zarejestrowanego użytkownika.
Tytuł*
Nazwa*
E-mail*
Strona www*
Treść*
Kod potwierdzający*

Kliknij tutaj, aby odświeżyć obrazek, jeśli nie jest wystarczająco czytelny.


Wpisz znaki widoczne na obrazku
Kod rozróżnia małe i wielkie litery
Liczba prób, które możesz wykonać: 5