Anawera trafia ostatecznie do Szuszkiewiczowej
Muszę wrócić do tegorocznej aukcji Pride of Poland z jednego powodu. Jedna z klaczy formalnie sprzedana na głównej aukcji nie została odebrana przez tego, kto ją wylicytował, a po jakimś czasie została sprzedana temu, kto o nią walczył w licytacji.
Przypomnę to, co napisałem wówczas w artykule pt. „Dobre aukcje z kilkoma „ale”” (13 VIII 2019):
Poczekajmy z końcowymi zachwytami nad efektami finansowymi do czasu, kiedy wszystkie klacze zostaną odebrane, czyli zapłacone. Co prawda nie ma podstaw, by po takich osobach z branży, jak Hilke de Bruycker, Christine Jamar czy Frank Sponle, spodziewać się, że nie odbiorą (zapłacą) wylicytowanych klaczy, ale w jednym przypadku takie podejrzenie jest uzasadnione. Chodzi o janowską Anawerę. Otóż kupił ją rumuński klient narajony przez Mateuszka-kłamczuszka. Przypomnijmy, że ten sam (?) klient z tym samym doradcą, „kupili” Anawerę w 2017 roku za 110 tys. euro. Ponieważ jednak pieniądze za klacz nie wpłynęły na konto stadniny, klacz pozostała w stadzie. Tym razem rumuński kupiec wylicytował ją za połowę ówczesnej ceny – za 57 tys. euro.
/…/
Przy okazji, w obu przypadkach licytację z rumuńskim kupcem przegrywała Nina Szuszkieviczowa, czeska bizneswomen, osoba wielce przyjazna dla polskiej hodowli koni. Za pierwszym razem dawała za Anawerę 100 tys. euro, czyli de facto tyle straciła janowska stadnina za sprawą kogoś, kogo na aukcję przyprowadził Mateuszek-kłamczuszek. W tym roku ponownie z nim przegrała. Dawała za Anawerę 58 tys. euro, a klacz została sprzedana do Rumunii za 57 tys. Jak to możliwe?
Nie będę ponownie wyjaśniał tej pozornej nielogiczności (odsyłam do wspomnianego artykułu). Teraz istotniejsza jest kwestia, czy nie została złamana obietnica, jaką składał głównodowodzący aukcją Tomasz Chalimoniuk, a która brzmiała: ….że koń wystawiony na licytację, jeśli nie znajdzie nabywcy podczas tejże, nie będzie potem przez rok mógł być sprzedany, po cichu ze stajni.
Po bliższym przyjrzeniu się tej zapowiedzi dochodzę do wniosku że nie – obietnica nie została złamana. Po pierwsze - Anawera zeszła z ringu sprzedana – przynajmniej formalnie. Była wylicytowana, aukcjoner przybił młotkiem jej zakup. Ale wiadomo, że dopóki kupiec nie wpłaci całej sumy (przed aukcją wpłaca tylko wadium), transakcja nie jest dokończona. Tak czy inaczej, Anawera nie mieści się w zbiorze klaczy, na które nie znalazł się nabywca. Nabywca się znalazł, tyle że niepoważny.
Po drugie – nie została sprzedana na zasadzie wyznaczenia nowej ceny, lecz za tyle, ile przybił aukcjoner – czyli za 57 tys. euro. Nawiasem mówiąc Nina Szuszkiewiczowa, która na dwóch kolejnych aukcjach „przymierzała się” do Anawery i za każdym razem przegrywała z rumuńskim kupcem przyprowadzonym przez Mateuszka-kłamczuszka, zaoszczędziła 1000 euro w stosunku do tego, co oferowała na ostatniej aukcji, a 43 tys. euro w stosunku do tego, co oferowała rok wcześniej.
Oficjalnym powodem, dla którego rumuński kupiec odstąpił od wpłacenia całej sumy za Anawerę, jest to, iż został wprowadzony w błąd informacją, że klacz jest źrebna ogierem E.S. Harir. Tak było podane w katalogu aukcyjnym, ale okazało się, że ta informacja nie była prawdziwa. Klacz w momencie licytacji nie była źrebna.
Podobno aukcjoner dostał tę informację, ale ja nie słyszałem, aby ją podał publicznie do wiadomości, kiedy Anawera weszła na ring. Alina Sobieszak, bardziej obeznana w aukcyjnych niuansach i lepiej ode mnie znająca język angielski też nie słyszała, aby taki komunikat został oficjalnie podany. Podobno kupcy, którzy się interesowali tą klaczą i ją oglądali w stajni przed aukcją, taką informację dostawali. Podobno taka informacja do Mateuszka-kłamczuszka dotarła.
Podobno, podobno… Oficjalnie jednak sprawa wygląda tak, że kupiec mógł się wycofać z ostatecznego odbioru klaczy w sytuacji, kiedy oficjalne informacje na temat stanu klaczy się potem nie potwierdziły.
Nie ulega wątpliwości, że pracownicy SK Janów Podlaski popełnili błąd, jeśli chodzi o stan Anawery. Inna sprawa, że były jeszcze inne wątpliwości, bo nazwa innego ogiera jako tego, którym miała być kryta klacz, była podana w katalogu aukcyjnym, a innego w katalogu z wiosennego przeglądu.
Podsumowując tę cześć artykułu – nie widzę nic nagannego w tym, że Anawera trafia ostatecznie do innego kupca niż ten, który ją formalnie wylicytował - do tego drugiego, który przegrał licytację, ale za sumę, jaką wylicytował ten pierwszy. Nawiasem mówiąc, zarówno dla Anawery, jak i dla janowskiej stadniny to lepiej, że klacz trafiła do ośrodka treningowego prowadzonego przez Joannę Wojtecką i Pawła Kozikowskiego jako własność Niny Szuszkiewiczowej. Tam Anawera będzie miała najlepsze warunki do tego, aby zostać dobrze przygotowana do pokazów, a jak zacznie na nich dobrze wypadać, to splendor spadnie też na stadninę.
Zastanawiam się nad czymś innym. Jak organizatorzy aukcji mogą się zabezpieczyć na przyszłość przed przyjmowaniem niepoważnych kupców wraz z ich nieuczciwymi doradcami.
Przypomnę, że na „doradztwie” Mateuszka-kłamczuszka janowska stadnina straciła 53 tys. euro. Przyprowadzony przez niego rumuński kupiec dwa razy wylicytował Anawerę i dwa razy jej nie odebrał. Może wprowadzić zapis w regulaminie aukcji, że kupiec, który nie odbiera wylicytowanego konia traci prawo do przystępowania do kolejnych aukcji… powiedzmy przez trzy lata?
Zapytałem Barbarę Mazur z firmy Polturf, czy miewała w przeszłości takie przypadki. Okazuje się, że trafił się kiedyś taki kupiec z Australii, który wylicytował (wysoko) kilka klaczy, a potem ich przez dwa lata nie odbierał, ale chciał przyjechać na kolejną aukcję. Pani Mazur zapowiedziała mu, że się zgodzi aby mógł przystąpić do kolejnej licytacji pod warunkiem, że wpłaci dziesięciokrotność wadium. No i problem się rozwiązał.
Tak czy inaczej - jakieś zabezpieczenie przed niepoważnymi kupcami i ich doradcami powinno zostać stworzone
Marek Szewczyk


