O człowieku „z wyścig”
Piotra Dzięciołowskiego znam od lat. Nasza wieloletnia współpraca w czasach kiedy kierowałem „Koniem Polskim”, a on dostarczał zgrabnych tekstów ze zdjęciami swojego autorstwa, była owocna – jak mniemam. Ceniliśmy w redakcji jego krótkie materiały najpierw z cyklu „Znani nie z koni”, a potem odwrotnie – „Znani z koni”. Notabene z tego pierwszego cyklu powstały potem w sumie dwie książki. Jedna pt. „Koń… to jest ktoś”, a druga „Koń mi robił za kołyskę”.
Książek Piotr Dzięciołowski wydał do tej pory 13 książek. Najnowsza – celowo nie używam zwrotu „ostatnia”, bo mam nadzieję, że będą kolejne – ma tytuł „Świat wyścigów; z Andrzejem Szydlikiem rozmowa niedługa”.
Andrzej Szydlik jest rówieśnikiem Służewca – tor wyścigowy został otwarty 3 czerwca 1939 roku, a on urodził się 19 września nieopodal, a konkretnie w piwnicy przy nieistniejącym już Placu Służewskim. I tak się złożyło, że całe jego życie zawodowe związane jest z wyścigami konnymi właśnie na Służewcu. Jest człowiekiem „z wyścig”, jak się mówiło w służewieckim slangu.
Przeszedł na warszawskim torze prawie wszystkie stopnie, jakie są możliwe w tej branży. Był chłopcem stajennym, jeźdźcem, który brał udział w gonitwach, pracował też w „końskim” szpitalu na Służewcu, bo chciał studiować weterynarię - studia rozpoczął, ale sytuacja rodzinna pozwoliła tylko na dwa lata nauki. Pełnił potem takie funkcje, jak handicaper, sędzia na celowniku, kierownik działu selekcji, był przewodniczącym komisji technicznej, a także odwoławczej, ale funkcja, z której jest najbardziej znany, to spiker w dni wyścigowe. Kto nie słyszał „Rrrrrrruszyły!!!”. Jego charakterystyczny głos bywalcy służewieckiego toru słyszeli przez wiele, wiele lat, aż do końca 2019 roku, kiedy to z racji wieku – skończył 80 lat! - postanowił przejść na emeryturę.
Książka Piotra Dzięciołowskiego to z jednej strony różne wspomnienia bohatera spisane przez autora, ale także wypowiedzi ludzi związanych z wyścigami o Andrzeju Szydliku. Wiele ciekawych historii czy anegdotek. Jak na przykład o striptizie przy służewieckiej fontannie czy o niemieckim koniu, który miał imię brzmiące po polsku – delikatnie mówiąc – nieelegancko. Co dla spikera było wyjątkowo trudnym zadaniem. Nasz bohater bywał też na aukcjach koni czy torach w innych krajach, gdzie startowały polskie konie. Raz był pan Andrzej (jako szef ekipy) świadkiem porażki golejewskiej klaczy Novara w Baden-Baden w 1992 roku(„A tak chcieli ją kupić”), a innym razem świadkiem triumfu innego golejewskiego konia – ogiera Neman w Derby w Wiedniu w 1984 roku. Dosiadał go wówczas Mieczysław Mełnicki, który krótko potem wygrał na nim także Derby na Służewcu. A w tak zwanym międzyczasie wygrał także Derby w czeskiej Pradze na moszniańskim Jurorze, ale odnotowania tego faktu zabrakło w książce, co trzeba wytknąć i autorowi, i rozmówcy.
Co prawda książka ma w podtytule zwrot „rozmowa niedługa”, ale mimo tego jako czytelnik mam niedosyt. Niedosyt takich opisów, jak ten, kiedy Andrzej Szydlik opowiada o walce, jak się rozegrała podczas Międzynarodowego Mityngu Państw Socjalistycznych między polskim Dorpatem, którego dosiadał Walenty Stasiak, a radzieckim ogierem Charkow, na którym jechał znany nie tylko w ZSRR dżokej Nikołaj Nasibow. A walka była dosłowna, bo polski dżokej przyłożył radzieckiemu rywalowi dwa razy batem w plecy, kiedy ten zajechał mu drogę.
Pyszna anegdota, ale brakuje mi faktów, jak choćby takich, kiedy i gdzie to było. Bo przecież taka nawet skromna książka, to też historia. A dla historii wyścigów konnych istotne jest to, że to było w 1953 roku w Warszawie, a Dorpat i Charkow spotkali się wówczas dwa razy, jako że w tych latach ten socjalistyczny mityng trwał dwa tygodnie. W pierwszym tygodniu Dorpat pokonał Charkowa w Nagrodzie Moskwy (odpowiednik Interderby – tylko dla koni 3-letnich), a w tydzień później uległ radzieckiemu ogierowi w gonitwie „Puchar Mityngu”, która to gonitwa była dla koni 3-letnich i starszych (odpowiednik ważnej gonitwy porównawczej, np. Wielkiej Warszawskiej). I „bitwa na baty” miała miejsce w tej drugiej gonitwie.
Mam też niedosyt, kiedy w rozdziale pt. „Co ma Jurjewicz do Wielkiej Warszawskiej” Andrzej Szydlik zagadnięty o wielkie konie, jakie wygrywały tę gonitwę, w zaledwie kilku zdaniach wymienia takie ogiery jak: Caitano, Intens, Va Bank, Dixieland, Trabant, Erotyk czy Kadyks. A przecież każdy z tych koni i każda z wygranych przez nie Wielka Warszawska zasługują na dłuższy opis. Na osobną historię. A kto mógłby takich opisów dostarczyć, jak nie ich Wielki Świadek, czyli Andrzej Szydlik. Tego brakuje.
Inny mój niedosyt związany jest ze zdjęciami Edyty Twaróg. Nie chodzi o ich jakość czy treść. Kto jak kto, ale Edyta Twaróg potrafi fotografować to, co się dzieje na Służewcu. Robi to od lat, a jej kolorowe zdjęcia są wyśmienite. Wiem co mówię, bo ponownie odwołam się do czasów, kiedy pracowałem w „Koniu Polskim”. Wówczas przez lata korzystaliśmy ze zdjęć pani Edyty przy ilustrowaniu wszelkich artykułów o wyścigach konnych.
Chodzi o to, że w książce Piotra Dzięciołowskiego fotografie Edyty Twaróg są czarnobiałe i po dwa na każdą stronę, a ponieważ książka ma skromne rozmiary, to faktograficzna strona tych ilustracji nieco traci.
Mimo tych minusów książka jest ciekawa, warta polecenia. Dla miłośników wyścigów konnych lektura „obowiązkowa”. A jak wejść w jej posiadanie? Kosztuje 40 zł i można ją zamówić internetowo. Szczegóły na portalu „Hej na koń”, który prowadzi autor książki.
Marek Szewczyk


