Strona startowa | O mnie | Blog | Linki | Napisz do mnie
 
Archiwa
 

Archiwa

A to ja
 

Marek Szewczyk fot. Włodzimierz Sierakowski


Marek Szewczyk

Picador i nie tylko

Nadesłany przez Marek Szewczyk 19.02.2024, 18:32:43 (885 odsłon)

Byłem wczoraj w Łazienkach Królewskich na spotkaniu poświęconemu setnej rocznicy zdobycia przez Adama Królikiewicza brązowego medalu olimpijskiego w skokach przez przeszkody na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu w 1924 roku. Inicjator tego spotkania, niezmordowany Marcin Szczypiorski, postarał się o bogaty program i ciekawych prelegentów. Najważniejsi byli profesor Renata Urban, która od lat dokumentuje historię polskiego jeździectwa (napisała m.in. książkę „Jeźdźcy-olimpijczycy Drugiej Rzeczpospolitej”). A osobisty wątek wniósł wnuk Adama Królikiewicza – Cezary Harasimowicz, przywołując kilka wspomnień ze swego dzieciństwa, czyli historie opowiadane w jego rodzinie, m.in. przez jego Dziadka.

 

Nie będę oczywiście opisywał wszystkiego, co opowiedzieli zebranym oboje prelegencie, ale chciałbym się skupić na dwóch wybranych kwestiach.



Pierwszą jest sprawa pochodzenie Picadora. Otóż zarówno Cezary Harasimowicz, jak i Krzysztof Miklas w swoim filmowym felietonie użyli określenia, że był to „amerykański mustang”. I tu rodzą się wątpliwości.

Trudno się dziwić obu panom, że o Picadorze mówią per „amerykański mustang”, skoro sam Adam Królikiewicz w jednej ze swych książek („Od Nicei do Nowego Jorku 1923-1926”) pisał tak:

 

Koń ten był w moich rękach 5 lat. Z dzikiego, nieokiełznanego mustanga, stał się wkrótce instrumentem niezwykle czułym i posłusznym. Jego inteligencja, spryt i fenomenalny wprost  spokój przy braniu najtrudniejszych przeszkód, wobec tysięcy otaczających go widzów, dawały mu zawsze przewagę nad końmi, w których żyłach płynęła krew wysokich rodów i najlepszego nieraz pochodzenia.

 

Dlaczego mam wątpliwości w kwestii „mustanga”? Profesor Witold Pruski w książce „Dzieje konkursów hippicznych w Polsce” pisał o tym koniu tak:

 

Picador urodził się prawdopodobnie w Ameryce, gdyż do Polski trafił po zakończeniu pierwszej wojny światowej z demobilu amerykańskiego.

 

A służył tam – i początkowo w polskiej kawalerii - w taborach (nie pod siodłem). Z tegoż demobilu amerykańskiego trafiły do Polski jeszcze takie znane potem konie, jak: Faworyt, na którym na wspomnianych IO w Paryżu startował ppłk. Karol Rómmel, czy Hamlet oraz Mars.

 

Profesor Pruski nigdzie nie pisze o tym, że konie z amerykańskiego demobilu to były mustangi. A był wybitnym znawcą historii hodowli koni i hipologii w ogóle, więc gdyby było powszechnie wiadomo, że w Stanach Zjednoczonych konie pozyskiwano do wojska poprzez odławianie i obłaskawianie mustangów, na pewno by o tym napisał.

 

Druga moja wątpliwość bierze się z wyglądu Picadora. Choć nigdzie nie znajdzie się wzorcowego fenotypu amerykańskiego mustanga, więc nie można z całą pewnością stwierdzić, że tak nie mógł wyglądać mustang. Jednak jak się patrzy na zdjęcia, a zwłaszcza to najbardziej znane – Picador na stój sfotografowany z boku z Adamem Królikiewiczem w siodle - to trudno się oprzeć wrażeniu że ma on w sobie coś z konia „karecianego”. Ciężkawa, brzydka głowa, kurtyzowany ogon. Jak pisał Królikiewicz w cytowanej już książce: Włosi mawiali o Picadorze, że był brzydki, jak „Toskańskie cygaro”.

 

Jest więc prawdopodobne, że Picador urodził się jednak nie na prerii, a w normalnej hodowli, a w zamyśle tych, którzy go powołali do życia, miał być koniem zaprzęgowym. Cytowane słowa Adama Królikiewicza o „nieokiełznanym mustangu” proponuję traktować jako licentia poetica.

 

A że Picador był początkowo koniem trudnym do okiełznania, świadczy historia, która się wydarzyła w 1919 roku, a którą prof. Pruski opisał tak:

 

Fenomenalnego w swoim czasie skoczka Picadora wydobył por. A. Królikiewicz z wozu taborowego w następujących okolicznościach. Pewnego dnia w 1919 r. na dziedzińcu koszarowym 1. Pułku Szwoleżerów (tuż obok Parku Lazienkowskiego – przyp. aut.) wachmistrz szwadronu karabinów maszynowych Jan Żmuda, były podoficer kawalerii austriackiej, próbował, czy nie dałoby się wziąć pod wierzch konia, dotychczas chodzącego w wozie taborowym, nazywanego Maćkiem. Koń widocznie nigdy przed tym nie chodził pod siodłem, bo sprzeciwiał się stanowczo wachmistrzowi i wykazywał duże zdenerwowanie. Przyglądał się temu obecny na dziedzińcu por. A. Królikiewicz. W pewnej chwili rozjuszony Maciek poniósł wachmistrza, kierując się wprost do stojącej nie opodal stajni. Przed stajnią mieściły się dwa rzędy koniowiązów, czyli żelaznych barier wysokości ok. 110 cm, służących do przywiązywania koni podczas czyszczenia. Maciek, pomimo wstrzymywania go z całych sił przez wachmistrza, przeskoczył obydwa sztywne koniowiązy i wpadł z jeźdźcem do stajni.

Czynem tym zaimponował por. A. Królikiewiczowi i ten postanowił zdobyć konia dla siebie. Wszedł więc w pertraktacje z pułkowymi władzami i, oddawszy w zamian innego konia ze swego szwadronu, otrzymał Maćka. Przemianował go na Picadora i zaczął ostrożnie i bardzo cierpliwie ujeżdżać, a następnie i naskakiwać.

 

I tak się zaczęła kariera najlepszego skoczka w polskim jeździectwie w okresie międzywojennym.

 

Drugi wątek, jaki chciałem poruszyć po spotkaniu w Łazienkach, to kwestia parkuru, na jakim porucznik Królikiewicz wywalczył brązowy medal oraz punktacji jaka wówczas obowiązywała.

Otóż ówczesne parkury olimpijskie (także na wcześniejszych IO w Antwerpii, jak i potem w Amsterdamie, Los Angeles czy Berlinie) bardzo się różniły od dzisiejszych najtrudniejszych, jakie się stawia na współczesnych IO czy w najtrudniejszych konkursach Grand Prix na 5-gwiazdkowych zawodach. Tamtejsze parkury bardziej przypominały dzisiejsze konkursy typu Derby. Oczywiście przeszkody były niższe niż współcześnie, ale też konie były niższe. Picador miał przykładowo 156 cm wzrostu.

 

A oto parametry parkuru na IO w Paryżu. Dystans 1060 m, tempo 400 m/minutę, co daje normę czasu 2 minuty 39 sekund, 16 przeszkód o wymiarach do 140 cm. A przeszkody były w typie tych, jakie się dziś stawia w konkursach typu Derby. Na przykład szereg dwóch przeszkód, ale typu „przejście drogi”.

Najwięcej problemów przysporzyła jeźdźcom w Paryżu przeszkoda nr 9. Był to okser o wymiarach 135 cm wysokości oraz 150 cm rozpiętości, ale z obu stron obudowany gęstym żywopłotem o kształcie półwałka. Tak więc głębokość przeszkody do pokonania wynosiła zapewne 270-300 cm (niestety, na rysunkach, które znalazłem, nie było wymiarów żywopłotu, tylko drągów).

 

No i punktacja, odmienna od tego, z czym mamy do czynienia dzisiaj.

Zrzutka przednimi nogami – 4 pkt. karne

Zrzutka tylnymi nogami – 2 pkt.

Pierwsza odmowa lub wyłamanie – 5 pkt.

Druga odmowa lub wyłamanie – 10 pkt.

Trzecia odmowa lub wyłamanie – eliminacja

Upadek jeźdźca lub konia – 5 pkt.

Przekroczenie normy czasu o 1 sekundę - 0,25 pkt.

 

Większość zawodników z czołowych miejsc w końcowej klasyfikacji nie miała problemów ze zmieszczeniem się w normie czasu, ale nikt nie pokonał parkuru bez punktów karnych. Adam Królikiewicz ukończył z wynikiem 10 pkt. karnych. Nie mogłem znaleźć dokładnych protokołów sędziowskich z tych czasów, ale ten wynik oznacza, że mógł mieć od trzech (w najlepszym razie) do pięciu (w najgorszym) zrzutek. Te trzy to wyglądałyby tak: 2 przednimi nogami plus jedna tylnymi. Pięć zrzutek – wszystkie tylnymi nogami. A wariant pośredni – 1 przednimi, 3 tylnymi.

 

Zwycięzca, szwajcarski porucznik Alponse Gemuseus na świetniej irlandzkiej klaczy Lucette ukończył z wynikiem 6 pkt. Albo po jednej zrzutce przodem i zadem, albo trzy zrzutki zadem.

 

Z kronikarskiego obowiązku podajmy jeszcze wyniki pozostałych polskich skoczków (bo byli także wukakawiści). I tak

10. miejsce – ppłk Karol Rómmel na koniu Faworyt - 18 pkt.

28. miejsce – kpt. Zdzisław Dziadulski na koniu Zefer – 30,50 pkt.

32. miejsce – kpt. Kazimierz Szosland na koniu Jacek – 39,25 pkt.

 

Zespołowo polska drużyna zajęła 6. miejsce na 11, które uczestniczyły (ukończyło 8). Ciekawostką jest to, że w Paryżu nie startowali Niemcy. Nie zostali zaproszeni, choć od zakończenia I wojny światowej minęło 6 lat.

 

W przypadku polskich zawodników warto jeszcze dodać, że Kazimierz Szosland na Jacku miał aż dwa upadki.

W przypadku Zdzisława Dziadulskiego trzeba z kolei przypomnieć, że jest jednym z dwóch polskich jeźdźców olimpijczyków, którzy potem zostali zamordowani przez Sowietów w Katyniu. Tym drugim był Zdzisław Kawecki, srebrny medalista drużynowo z Berlina w WKKW. Ale kolejnym igrzyskom olimpijskim w konkurencjach jeździeckich z udziałem polskich oficerów będą poświęcone następne spotkania w Łazienkach. Najbliższe 17 marca.

 

Warto, aby pojawili się na nich młodzi adepcie jeździectwa, bo ich brak na tym pierwszym wyraźnie rzucał się w oczy. A przecież to nasza historia, nie tylko jeździecka.

Marek Szewczyk

 

 

Wersja do druku Powiadom znajomego o tym artykule Utwórz .pdf
 
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
Dodaj komentarz
Zasady komentowania*
Zawsze akceptuj komentarz zarejestrowanego użytkownika.
Tytuł*
Nazwa*
E-mail*
Strona www*
Treść*
Kod potwierdzający*

Kliknij tutaj, aby odświeżyć obrazek, jeśli nie jest wystarczająco czytelny.


Wpisz znaki widoczne na obrazku
Kod rozróżnia małe i wielkie litery
Liczba prób, które możesz wykonać: 5