Profesjonalizm, jakiego nam brakuje
W jednym z poprzednich tekstów, pt. „Rozczarowanie”, napisałem m.in.: Uważam, że uzdrowić sytuację może tylko przeniesienie ciężaru kierowania sportem na ludzi zatrudnionych na pełnych etatach w biurze PZJ, czyli pełne zawodowstwo. Teraz rozwinę tę myśl. Do tego posłużę się przykładem. Zadam Państwu kilka pytań.
Kto ma najwięcej do powiedzenia na świecie jeśli chodzi o konkurencję skoków przez przeszkody? Kto zatwierdza propozycje najważniejszych (i w ogóle wszystkich) zawodów międzynarodowych? Kto decyduje o zmianach w przepisach tej konkurencji? Kto decyduje o zmianach w regulaminach tak ważnych rozgrywek, jak np. Puchar Świata czy Puchar Narodów?
Wszyscy, którzy interesują się skokami, odpowiedzą, że tą osobą jest John Roche. A kim jest formalnie John Roche? Dyrektorem departamentu skoków w biurze FEI.
A czy potrafią Państwo odpowiedzieć na pytanie, kto jest szefem komisji skoków w FEI, bo takowe ciało przecież istnieje. I choć ciało to istnieje, a jej szef teoretycznie stoi wyżej w hierarchii FEI od Johna Roche’a, to – idę o zakład – nie są Państwo w stanie podać jego nazwiska bez sprawdzania na stronie internetowej FEI, kto akurat pełni tę funkcję. Dlaczego? To proste, bo tak naprawdę ważniejszy od niego jest John Roche.
Przejdźmy teraz na polskie podwórko.
Z góry przepraszam obu panów, że posłużę się ich nazwiskami, ale to konieczne. Przykład lepiej trafi do czytelników, jeśli będzie wszystkim dobrze znany.
Kto przez lata rządził polskimi skokami (mówimy o sytuacji sprzed rozpisania konkursów na menedżerów)? Komisja skoków, na czele której przez lata stał Krzysztof Koziarowski. Ostatnio był nawet jednoosobową komisją. A kto w biurze PZJ zajmował się (i nadal zajmuje) skokami? Konrad Rychlik.
Kto z nich miał więcej do powiedzenia? Kto był ważniejszy? Pytania retoryczne – wszyscy wiedzą, że Konrad Rychlik pełnił jedynie funkcję pracownika administracyjnego bez żadnych uprawnień decyzyjnych, a faktycznie rządził Krzysztof Koziarowski.
Chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że w tym, co piszę, nie ma żadnego elementu oceny pracy obu panów. Chodzi mi jedynie o ilustrację schematu organizacyjnego.
A schemat organizacyjny mieliśmy dokładnie odwrotny od tego, jaki jest w FEI. U nas rządził ten, który działał społecznie, a więc bez ponoszenia odpowiedzialności za swoje decyzje, a ten, któremu płaciliśmy, nie miał żadnej mocy sprawczej.
I to zawsze było największym błędem naszego środowiska. Dopóki nie odwrócimy tej chorej sytuacji, dopóty będziemy się posuwać w rytm tanga: dwa kroki do przodu i jeden w tył.
Jak to powinno wyglądać?
Powinno być tak. Albo Krzysztof Koziarowski – żeby pozostać przy przywołanym przykładzie - powinien przenieść się do Warszawy i zostać zatrudniony w biurze PZJ na etacie, który by odpowiadał roli dyrektora departamentu skoków w FEI. Albo należało takie uprawnienia dać Konradowi Rychlikowi. Komisja skoków może oczywiście istnieć i funkcjonować, ale jako ciało doradcze dla „dyrektora departamentu skoków”, który powinien robić jednoosobowo to, co w przeszłości robili panowie Koziarowski i Rychlik, każdy z osobna.
Podobnie to powinno wyglądać w innych dyscyplinach sportu. Czyli podobnie jak w FEI, oczywiście z zastrzeżeniem, że nas na razie nie stać na to, aby każda dyscyplina miała „swój” kilkuosobowy departament.
Na pewno na obsługę skoków należałoby poświęcić cały etat, a może nawet półtora. Czy taki pracownik będzie się nazywał „starszym specjalistą ds. skoków”, „menedżerem”, „kierownikiem działu skoków” czy jakkolwiek inaczej, jest sprawą wtórną.
W przypadku pozostałych dyscyplin, być może na razie należałoby połączyć „departamenty”, np. WKKW z ujeżdżeniem, zaprzęgi z rajdami, a wszystkie pozostałe w kolejny. Być może na razie byłoby nas stać na trzy departamenty/działy/sekcje – jakkolwiek by to nazwać. Ważne, aby ktoś, kto przykładowo stałby na czele tego trzeciego działu, miał obowiązki, ale i uprawnienia łącznie takie, jakie mieli do tej pory osobno szefowie komisji: woltyżerki, reiningu czy parajeździectwa.
Płacić i wymagać
Wymagać obiektywizmu, pełnego zaangażowania, profesjonalizmu można tylko od kogoś, komu się płaci. To co zrobił obecny zarząd, jest tylko półśrodkiem. Mówię o powołaniu menedżerów, z których tylko ci od dyscyplin olimpijskich dostają wynagrodzenie.
To, że takowe wynagrodzenie dostają, nie czyni z nich jeszcze osób zarządzających daną konkurencją w pełni profesjonalnie i obiektywnie. Nie mogą i nie będą w 100% tego robić, bo nie przenieśli się do Warszawy, nie zajmują się tym na cały etat. Nadal ich głównym zajęciem jest coś innego, a menedżerowaniem zajmują się z doskoku. Z jeździectwem są związani w jeszcze jakiś inny sposób, co sprawia, że nie są i nigdy nie będą w pełni obiektywni, niezależni.
A właśnie sieć powiązań, uzależnień ludzi działających w naszym jeździectwie jest jednym z powodów z jednej strony marazm, a z drugiej – konfliktów.
Wszyscy ci, którzy działają społecznie, czyli teoretycznie pro publico bono, tak naprawdę kierują się jakimś swoim interesem, który niekoniecznie musi się wyrażać w pieniądzach. Może też chodzić o prestiż, o miejsce w hierarchii w jakiejś grupie, o wiele innych spraw.
Największy problem powstawał zawsze wtedy, kiedy jakąś konkurencją zarządzała osoba, która była właścicielem (albo zarządcą) jakiegoś dużego ośrodka jeździeckiego. Znowu muszę sięgnąć do przykładu. Komisją WKKW kierował ostatnio Marcin Konarski. Postać w polskim WKKW bardzo ważna. Niegdyś czołowy zawodnik. Obecnie delegat techniczny i organizator zawodów. Na tym drugim polu osiągnął poziom najwyższy w Polsce, mierząc jego osiągnięcia rangą zawodów, jakie zorganizował i tym, że utrzymuje ten bardzo wysoki poziom od lat. Własną pracą, talentem, konsekwencją doszedł do tego, że jest obecnie członkiem władz FEI, bo zasiadanie w Komisji WKKW FEI tak należy traktować. Nikt w Polsce obecnie nie jest w staniu mu dorównać, jeśli chodzi o wiedzę o WKKW.
A jak działał jako szef komisji WKKW w Polsce? Sto procent tego, co robił było (i jest) korzystne dla ośrodka, którego jest właścicielem, a ok. 90% tego było też korzystne dla całego WKKW w Polsce. Ale właśnie o te 10% chodzi. To te kilka głupich procent rodziło, rodzi i będzie rodzić konflikty.
Podobnie jest z Andrzejem Sałackim, wokół działalności którego toczy się oś najgorętszego obecnie konfliktu w naszym jeździectwie (między obecnym zarządem, a radą PZJ). Nikt nie może wymazać pięknej karty, jaką zapisał Andrzej Sałacki najpierw jako zawodnik, a potem działacz i trener. To co robił i robi w klubie Lewada Zakrzów w większości służy też dobrze całemu polskiemu jeździectwu. Ale i tu jest ten margines kilku procent, kiedy to już nie jest korzystne dla polskiego jeździectwa. Tylko dla Andrzeja Sałackiego i jego klubu, a czy przy okazji na niekorzyść polskiego jeździectwa – poczekajmy na wyniki kontroli rady PZJ.
Nie łudźmy się, wymiana jednego szefa komisji, który działał społecznie, na menedżera, który będzie działał albo także społecznie, albo za skromne wynagrodzenie, nie rozwiąże tego problemu. Każdy kolejny szef komisji czy menedżer będzie miał jakieś powiązania, które będą z niego czynić osobę nie w pełni obiektywną. Jak nie będzie właścicielem ośrodka, to będzie miał syna lub córkę w kadrze. Jak nie będzie miał startujących dzieci, to będzie przy okazji popychał swoją karierę sędziowską. Jak nie sprawy sędziowskie, to będzie organizatorem cyklu zawodów, itd., itd.
Cała władza w ręce trenerów
Tylko oddanie władzy w ręce osób pracujących na pełnych etatach w biurze PZJ może popchnąć sprawy organizacyjne (a w konsekwencji także sportowe) na nowe tory. Mam tu na myśli także trenerów.
Warto bowiem przy okazji zwrócić uwagę, że jesteśmy albo jedynym, albo jednym z nielicznych związków sportowych w Polsce, w których tak dużo do powiedzenia w sprawach czysto sportowych mają działacze społeczni (obecnych menedżerów także zaliczam do tej kategorii). W innych związkach działacze społeczni mają owszem swoją rolę do spełnienia, ale w różnych innych ciałach, ale nie w kwestiach czysto sportowych. O tych decydują etatowi trenerzy. Oni zaś podlegają w pierwszej kolejności szefowi wyszkolenia. Oczywiście zarówno on, jak i trenerzy odpowiadają za swoje decyzje, za wyniki sportowe, przed zarządem. W zarządach związków sportowych zasiadają działacze społeczni. A więc jakaś grupka działaczy społecznych jest na szczycie tej drabiny, ale po drodze, tam gdzie zapadają decyzje czysto sportowe, ale także te dotyczące wydatków finansowych wynikających z realizacji planów startowych i dotyczące logistyki związanej z tymi wyjazdami, decydują o tym trenerzy. Etatowi trenerzy!
Dopóki nie dojdziemy do takiego modelu: decyzje i władza w kwestiach sportowych w ręce etatowych trenerów i etatowych pracowników biura PZJ, a dla działaczy społecznych ogólny nadzór w postaci zasiadania w zarządzie, bądź praca w ciałach typu: komisja rewizyjna, sąd dyscyplinarny, komisja propagandy, komisja statystyczna itp. – dopóty będziemy dreptać w miejscu.
Marek Szewczyk
PS. Powyższy wywód jest częścią programu wyborczego, jaki miałem przygotowany jako potencjalny kandydat na prezesa PZJ. Byłem nawet poproszony, aby cały swój program opublikować. Nie zrobię jednak tego, aby nie wyglądało to na płacz nad rozlanym mlekiem. Dzielę się tylko tym fragmentem w myśl zasady, że może warto coś zmienić.


