Dwa filary
O sprawnym funkcjonowaniu każdego związku sportowego decydują przede wszystkim dwa filary: szef wyszkolenia, czyli główny trener, nadzorujący, koordynujący pracę innych trenerów związkowych, oraz sekretarz generalny, kierujący pracą biura i reprezentujący związek wobec nadrzędnej federacji międzynarodowej.
W historii Polskiego Związku Jeździeckiego były dwa okresy, kiedy ten dwugłos dobrze funkcjonował. W zamierzchłej (ale powojennej) przeszłości, kiedy sekretarzem generalnym był Eryk Brabec, a szefem wyszkolenia Marcin Szczypiorski. Potem, po śmierci pana Brabeca bywało różnie. Nie dlatego, że Marcin Szczypiorski nie radził sobie z zadaniami sekretarza generalnego, ale dlatego, że łączenie tych dwóch funkcji było złym pomysłem z założenia. Zdecydowanie najlepszy okres w czasach znacznie nam bliższych to były lata, kiedy sekretarzem generalnym był Michał Wróblewski, a sportem zajmował się Marcin Szczypiorski. Choć był już wówczas prezesem PZJ, de facto pełnił też funkcję szefa wyszkolenia. I to działało. Łączenie tych dwóch funkcji, przy znajomości materii i pracowitości kolegi Szczypiorskiego, oraz w sytuacji kiedy miał etat (prezesa, ale etat) zdawało egzamin. W każdym razie Związek funkcjonował znacznie lepiej niż wówczas, kiedy Marcin Szczypiorski wykonywał obowiązki zarówno sekretarza generalnego, jak i szefa szkolenia.
A jak jest dziś?
Szefa wyszkolenia nie mamy w ogóle. I nie zanosi się na to, aby w najbliższym czasie ktoś etatowo zajął się sprawami sportowymi. W każdym razie wygląda na to, że prezesi wojewódzkich związków jeździeckich, którzy teraz trzymają władzę, nie widzą takiej potrzeby. Wymyślili konkursy na menedżerów poszczególnych konkurencji, powołali na te stanowiska konkretne osoby i uważają, że to załatwia sprawę zarządzania sprawami sportowymi.
Tymczasem menedżerowi są tylko półśrodkami. Lepszymi niż nic, ale tylko półśrodkami. Jeśli chcemy, żeby Związek funkcjonował nie na pół gwizdka, a pełną parą, potrzebne jest zawodowstwo. Potrzeba, aby pracę trenerów poszczególnych konkurencji nadzorował nie półprofesjonalny menedżer, uwikłany w zależności środowiskowe, a 100-procentowy zawodowiec, zatrudniony na pełnym etacie w Związku, podległy w drodze służbowej najpierw sekretarzowi generalnemu, a potem prezesowi. Niezależny od prezesów WZJ-tów, od właścicieli ośrodków i innych tuzów polskiego jeździectwa.
Sekretarza generalnego mamy, ale niestety, kiepskiego. Nie chcę się nad nim znęcać i ponownie pisać to, co już napisałem (odsyłam do wcześniejszego tekstu pt. „Kulisy dymisji prezesa”).
Mamy ostatnio festiwal wyborów. Kolejny odcinek 3 sierpnia. Następny w roku 2016. Podniecamy się a to tym, kogo wybrać do zarządu, a to tym, kogo do rady, a to tym, kogo na prezesa.
Tymczasem nie zdajemy sobie sprawy, że nawet gdyby udałoby się nam jakimś cudem sprawić, że prezesem zostałby sam Marszałek Józef Piłsudski, a zgodnej pracy (społecznej!) w zarządzie podjęliby się: Teresa Juśkiewicz-Kowalik, Jan Krzysztof Bielecki, Roman Jagieliński, Łukasz Abgarowicz i Marcin Szczypiorski, to i tak dla codziennego funkcjonowania Związku ważniejsze od tego kto będzie pełnił funkcje wybieralne, było, jest i będzie to – kto będzie sekretarzem generalnym i szefem wyszkolenia (głównym trenerem).
Łódź o nazwie „polskie jeździectwo” dryfuje. To widzimy wszyscy. Wszyscy chcielibyśmy, aby obrała właściwy kurs i ruszyła pełną parą do przodu. Emocjonujemy się więc wyborami, bo liczymy na to, że na mostku kapitańskim staną właściwi ludzie i wyznaczą ten właściwy kurs.
Emocje związane z wyborami przesłaniają nam bardzo ważną rzecz. Kto by nie stał na mostku kapitańskim, łódź nie popłynie właściwym kursem w sytuacji, kiedy jednego wiosła nie ma w ogóle (szef wyszkolenia), a drugie działa kiepsko (sekretarz generalny).
Marek Szewczyk
PS. Jak ćwierkają wróble, dopiero co dokooptowany członek zarządu złoży rezygnację, co ma otworzyć drogę do wyboru nowego zarządu