O konkursach na menedżerów
Zarząd Polskiego Związku Jeździeckiego rozstrzygnął wreszcie konkursy na menedżerów konkurencji. Powołał menedżerów w ujeżdżeniu i WKKW (tych, którzy pełnili do tej pory obowiązki) oraz w reiningu. Jedynie w parajeździectwie nie powołał nikogo: w związku z nie zaakceptowaniem przez kandydatkę możliwości finansowych Związku w zakresie wynagrodzenia – jak czytamy w komunikacie. To istotne, a dlaczego – o tym za chwilę.
Komunikat ukazał się na razie tylko w zakładce „Zarząd na facebooku”, a nie na głównej stronie PZJ, ale trzeba pochwalić zarząd, że teraz stara się szybko podać do publicznej wiadomości najważniejsze informacje. Zrozumiałe, że nie sposób, aby oficjalny protokół z zebrania zarządu ukazał się następnego dnia. Jeśli jednak można coś podpowiedzieć, to sugerowałbym, aby te informacje, które ukazał się w zakładce „Zarząd na facebooku”, powtórzyć w rubryce „Komunikaty zarządu” na głównej stronie. Nie wszyscy bowiem wiedzą o tej ścieżce fejsbukowej, a osobom mniej wprawnym w internecie zapewne nie jest łatwo do niej dotrzeć.
Zarząd powołał też menedżera reiningu. Nie w drodze rozstrzygnięcia konkursu, a w drodze mianowania.
Jakie wnioski można wysnuć z tego wszystkiego?
Pierwszy to taki, że nie ma konieczności ogłaszania konkursów. Jak widać - można menedżera po prostu mianować.
Biorąc pod uwagę frekwencję, warto o tym pamiętać. Znamienne bowiem, że w dwóch konkurencjach zgłosiła się tylko jedna osoba, a w jednej – dwie. A więc zarząd miał wybór (zresztą skromny) tylko w jednej konkurencji, a w dwóch wyboru nie miał żadnego. O czym to świadczy? Złośliwi powiedzą, że o tym, iż mało kto chce współpracować z tym zarządem.
Ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt - na warunki finansowe. Nikt, kto chciałby traktować funkcję menedżera jako pełnowymiarowe zajęcie, nie podejmie się tego na obecnych warunkach finansowych. Podjąć się pełnienia tych funkcji mogą tylko ci, dla których jest to zajęcie dodatkowe. Mogą się podjąć, bo i tak często bywają na zawodach z innych powodów. A o tym, że menedżer musi być na bieżąco ze wszystkim, co się w jego konkurencji dzieje, a zatem musi być obecny na większości zawodów, chyba nikogo nie trzeba przekonywać.
A te inne powody to: są też czynnymi sędziami bądź delegatami technicznymi czy gospodarzami toru, są rodzicami startujących dzieci, są właścicielami ośrodków jeździeckich, które organizują duży procent zawodów ogólnopolskich.
Proszę zwrócić uwagę, że jak się popatrzy na listę osób, które w ostatnich latach pełniły funkcje przewodniczących komisji, a potem menedżerów, to zawsze znajdziemy któryś z tych przypadków, a często bywało (i jest), że niektóre z tych osób spełniały więcej niż jeden z tych warunków. Co z tego wynika?
Ano to, że każda z tych osób poprzez swoje inne zaangażowanie w polskie jeździectwo przynoszące mu dochody nie może być w pełni obiektywna i niezależna. Każda w większym lub mniejszym stopniu jest w konflikcie interesów.
Jakie zatem może być inne wyjście? Tylko jedno. Zawarłem je w swoim programie wyborczym, kiedy kandydowałem na prezesa i mówiłem o tym na zjeździe w Poznaniu. Nam jest potrzebny polski John Roche w skokach, polska Katrin Norinder w WKKW, czy polski Trond Asmyr w ujeżdżeniu.
O co chodzi w tym modelu? Weźmy przykład skoków. Polski John Roche, to powinna być osoba, której zakres obowiązków i odpowiedzialności powinien łączyć to, co robił w biurze Konrad Rychlik, a w terenie najpierw przez wiele lat Krzysztof Koziarowski, a ostatnio Marek Kaźmierczak. Osoba ta powinna być na pełnym etacie w PZJ i nie może oczywiście już wykonywać żadnych innych czynności na rzecz jeździectwa, a zwłaszcza nie może być sędzią, gospodarzem toru, organizatorem zawodów czy rodzicem czynnego zawodnika. Tylko takie umocowanie takiej osoby daje jej: niezależność finansową (nie musi zarabiać gdzie indziej) i niezależność merytoryczną – nie ma żadnych powiązań. Nie musi zabiegać o względy organizatorów zawodów (sędziowie, gospodarze toru, delegaci techniczni), o względy zawodników (organizator zawodów), czy o względy obu tych grup (rodzice czynnych zawodników). Tylko taka osoba może być w pełni obiektywna.
A przecież w kierowaniu konkurencją jest to najważniejsze. Polski John Roche, czyli dyrektor departamentu skoków (w FEI), a w Polsce np. główny specjalista ds. konkurencji skoków przez przeszkody, powinien być bowiem arbitrem w sporach między organizatorami zawodów dotyczących kalendarza (a wiemy, że tłok jest coraz większy i nakładania się terminów coraz częstsze), zatwierdzać wszystkie propozycje zawodów ogólnopolskich i międzynarodowych organizowanych w Polsce przed ich wysłaniem do FEI. Powinien nadzorować wszelkie zmiany w przepisach (w porozumieniu z kolegium sędziów), w tym sensie, że te dokonane przez FEI jak najszybciej tłumaczyć i wprowadzać na polski grunt, a poza tym inicjować tworzenie polskich przepisów (zawody tylko krajowe) oraz wszelkiego rodzaju regulaminów: konkurencji jako takiej czy wszelkiego rodzaju cyklów zawodów (HPP czy PLJ).
Powinien być wreszcie bezpośrednim zwierzchnikiem trenerów kadry narodowej (seniorów oraz młodych jeźdźców i juniorów, czy np. także dzieci, o ile takowy będzie powołany oddzielnie). Sam zaś powinien podlegać szefowi wyszkolenia (czy dyrektorowi sportowemu, jeśli taką nazwę będzie miała ta funkcja).
Dopiero kiedy osiągniemy taki model funkcjonowania naszego sportu, będziemy mogli mówić o postępie. To co się teraz dzieje, to tylko półśrodki. Specjalisty od spraw sportowych nie ma w strukturze obecnego biura PZJ w ogóle. W zarządzie też nie ma nikogo, kto by się znał na sporcie kwalifikowanym. Półprofesjonalni menedżerowi wybierani w drodze konkursów, to oczywiście jakiś mały krok do przodu w stosunku do społecznych szefów komisji, których mianowały poprzednie zarządy, ale małymi kroczkami świata nie dogonimy. Nam są potrzebne kroki milowe. Ale żeby nimi się posuwać do przodu, trzeba się znać na sporcie, a także mieć wizję modelu, do jakiego należy dążyć, no i wolę dokonania takich zmian. Ja nie widzę ani znajomości reguł sportu, ani wizji. Widzę tylko nieco dobrej woli. To nie wystarczy na dogonienie świata.
Marek Szewczyk


